Mój serdeczny przyjaciel, który mieszka w Nowym Jorku, jest twoim ogromnym fanem. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest twoim największym fanem w Nowym Jorku. Kiedy dowiedziałem się, że będę rozmawiał z tobą, zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „może chcesz zadać Izie jakieś pytanie?”. On milczał chwilę, po czym z dużym przejęciem w głosie powiedział…
Pocałuj ją! (śmiech).
…powiedział: „nie chcę o nic pytać, bo ja mógłbym tylko siedzieć i patrzeć. Patrzeć na nią, jak mówi i jak gra”.
Dasz mi telefon do niego?
Dam. Będzie zachwycony. Czy masz poczucie, że jest coraz większe grono osób, które przychodzą do kina, do teatru tylko dla ciebie? Właśnie po to, żeby popatrzeć, jak mówisz, jak grasz?
Nigdy tak nie myślałam o sobie. Ale jeśli tak jest, jeśli tak się dzieje, to jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.
To może przyszedł czas na zrobienie monodramu? Tak, żeby uwaga widzów była skupiona tylko na tobie?
Nie, ja się kompletnie do tego nie nadaję! Czułabym się źle sama na scenie. Potrzebuję moich kolegów do grania.
Masz kilkadziesiąt ról filmowych na swoim koncie. Był taki moment, kiedy mówiłaś, że brakuje ci teatru. Czy zawodowo potrzebujesz nieustającego balansu między kinem a teatrem?
Myślę o swoim zawodzie bardzo profesjonalnie. Kiedyś bardzo mało grałam w teatrze. Z tego powodu nie oglądałam innych przedstawień, bo było mi przykro, że nie gram. A moim zdaniem granie w teatrze to dla aktora kwestia zawodowej higieny.
Była taka rola teatralna, której żałujesz, że nie zagrałaś?
Oczywiście. Wiele. Kiedy ktoś mnie pyta, co chciałabym zagrać, to nie umiem odpowiedzieć. Nie ma takiej postaci. Nigdy w szkole nie marzyłam o jakiejś konkretnej roli i teraz też nie. Chciałabym po prostu grać dobre role w dobrych scenariuszach.
Tymczasem w teatrze weszłaś w inną przestrzeń, bo pół roku temu wyreżyserowałaś „Zabawę” autorstwa Marka Modzelewskiego w Teatrze Polonia. Twoja praca została doceniona przez krytyków, a ty jako reżyserka dostałaś bardzo dobre recenzje.
Ta propozycja przyszła do mnie od pani Krystyny Jandy nieoczekiwanie, choć o reżyserii myślałam od dawna.
Podejrzewam, że bardziej myślałaś o reżyserii filmowej niż teatralnej?
Tak. Byłam nawet krok od zrobienia filmu. Wiem, że to głupio brzmi, ale tak naprawdę było… Film bardziej mnie interesuje, ale to z tego powodu, że mam w nim większe doświadczenie, niż w teatrze. Jeśli zapytałbyś o marzenia, to marzę o wyreżyserowaniu filmu.
Trzymam kciuki. Wróćmy jeszcze na chwilę do reżyserii teatralnej. Pani Krystyna Janda mówi, że reżyseruje, pokazując aktorom jak mają zagrać. A ty jaki miałaś na to sposób?
Myślę, że jako aktorka nie jestem w stanie całkowicie uciec od pokazywania, choć staram się tego nie robić. Zależy mi bardziej na przekazaniu intencji. Nie jestem osobą, która w skupieniu siedzi i kontempluje sztukę. Ja chodzę, biegam, opowiadam, w głowie pojawia mi się od razu szereg opowieści, które mają za zadanie przybliżyć aktorom daną sytuację. Jednym słowem – robię show, ale unikam pokazywania, jak mają zagrać.
Scena „Fioletowe Pończochy” w Teatrze Polonia, na której wystawiana jest „Zabawa”, jest wymagająca pod kątem realizacji przedstawienia, bo widzowie siedzą bardzo blisko aktorów.
Nie bałam się tego, bo bliskość zawsze była moją mocną stroną. (śmiech) Oczywiście trzeba użyć innych środków niż na sali dla 500 osób, niemniej lubię tak zarysowane sytuacje. Być może dlatego, że jest to bardzo intymne. „Kinowe” ( śmiech)
W języku polskim mówi się, że ktoś „debiutuje w roli”. W twoim przypadku mówienie o tym, że debiutujesz w roli reżyserki czy w roli pisarki jest złudne. Słowo „rola” może sugerować, że przez chwilę grasz reżyserkę czy pisarkę. Tymczasem jesteś typem osoby, która, jeśli w czymś jest, to tak naprawdę i do końca.
I ma to swoje konsekwencje…
Dla ciebie czy dla otoczenia?
Dla obu. Ja się bardzo angażuję. Jak już pracuję, coś robię, to oddaję się temu całkowicie. Emocjonalnie angażuję się w każdą rzecz. Nie stawiam sobie granicy. Nie wiem czy to dobrze.
Myślę, że masz granice. Gdyby ich nie było, to szybko byś się spalała i nie kończyła raz zaczętych rzeczy. A tymczasem konsekwentnie doprowadzasz wiele z nich do końca.
To prawda. Może to jest instynkt samozachowawczy? To on jest tą granicą.
Czy teraz, po doświadczeniu reżyserskim, trudniej jest ci się podporządkować uwagom innych reżyserów?
Nic się nie zmieniło. Zawsze mówiłam co myślę i nie dotyczyło to tylko reżysera, ale również kolegów. I wiesz…Lubię to w sobie. Taka jestem. Ale zawsze wcześniej pytam czy ktoś chce poznać moje zdanie.
Szczerość w relacjach jest dla ciebie niezwykle ważna, prawda?
Bardzo ważna! Uważam, że jak ktoś pyta, to się dopyta. Jeśli pytasz mnie o zdanie, to rozumiem, że zależy ci na mojej odpowiedzi. Są rzeczy, które mi się nie podobają i nie chcę o nich mówić, ale jeśli ktoś zapyta, to mu powiem. I wymagam tego też w drugą stronę. Lubię jasne sytuacje.
A co jest najważniejsze w pracy z innymi aktorami w filmie czy w teatrze?
Świadomość tego, że jest to praca wspólna. Tylko nieliczni i wielcy mogą zrobić monodram, na przykład Krystyna Janda albo Jerzy Stuhr. Na tę „wspólnotowość” w pracy z aktorami kładą szczególny nacisk Wojtek Smarzowski i Małgośka Szumowska. Pięknie to robią.
Ale przecież wasz zawód to ciągłe: ja, ja, ja, ja…
To nie dotyczy tylko aktorów, to kwestia charakteru. Bardziej liczy się to, jacy jesteśmy dla innych. Jestem bardzo czujna na drugiego człowieka, bo ten drugi człowiek mnie bardzo interesuje, bardzo ciekawi.
To ładne, co powiedziałaś, bo myśląc o tobie, mam poczucie, że jesteś kolekcjonerką ludzi i zdarzeń. Robisz wiele rzeczy na różnych płaszczyznach – chociaż ciągle jest to przestrzeń sztuki – ale w tym wszystkim najważniejsi są dla ciebie ludzie. Jeśli kogoś nie lubisz, to nawet jeśli jest to propozycja od najlepszego reżysera czy aktora, to nie podejmiesz się tej współpracy. Właśnie ze względu na szczerość wobec siebie i tamtego człowieka. Mam rację?
Tak, ale raz w życiu zdarzyło mi się pracować z osobą, z którą nie chciałam pracować, ponieważ kiedyś poczułam się przez nią bardzo dotknięta. Odcięłam się od niej towarzysko i obiecałam sobie, że już nigdy nie będę z nią niczego robić. Po jakimś czasie jednak postanowiłam, że przejdę w tej relacji na bardziej profesjonalny poziom i – nie zapominając o tych rzeczach, które się wydarzyły – zdecydowałam się na współpracę. Skupiłam się tylko na zawodowym zadaniu, które miałam do wykonania.
Udało się?
Tak.
Kiedy spotykasz ludzi, to ufasz temu pierwszemu wrażeniu, intuicji?
Zawsze.
Nie zmyliło cię to nigdy?
Tylko raz. Właśnie w tym przypadku, o którym ci właśnie opowiedziałam.
A dajesz ludziom drugą szansę?
Daję ludziom bardzo dużą wolność, więc odnosząc się chociażby do tej relacji, o której wspomniałam przed chwilą, widzę, że było tam kilka etapów, które można nazwać szansami. Ale nie jest też tak, że jeśli coś mi zrobisz, to nadstawiam drugi policzek. Nie. Odcinam się od ciebie i to ty decydujesz, co zrobisz dalej. Jeśli będziesz się starał dotrzeć do mnie i wytłumaczyć swoje głupie zachowanie, to być może znów się zakolegujemy.
Wydaje mi się, że wasz zawód w szczególności wymaga umiejętności odcinania od siebie określonego rodzaju emocji i ludzi.
To prawda. Uczę tego studentów, z którymi pracuję w szkole filmowej w Łodzi. Może nie tyle uczę, co… pokazuję. Myślę, że niewiele mogę nauczyć, więcej mogę pokazać…
Co to znaczy?
Mam na myśli to, że szkoła filmowa jest – moim zdaniem – szkołą zawodową. Są przedmioty, które uczą… rzemiosła. Na przykład impostacja głosu, piosenka, wymowa, których aktor musi się nauczyć, bo bez tego nigdy nie będzie mógł wykonywać tego zawodu. Natomiast to, czego ja uczę, to bardziej pokazywanie dróg dojścia do określonego celu, które – mam nadzieję – im się przydadzą. Wskazanie na środki, które mogą być im pomocne w uprawianiu tego zawodu. Przekazuję im to, czego sama nauczyłam się w szkole w Łodzi, Ameryce. Ale też to, czego mnie nigdy nie uczono.
Czyli czego?
Kiedy byłam w szkole, popularnym słowem był „dół”. To, że ktoś ma „doła”. Im miałeś większego „doła” tym było lepiej. Tym większym aktorem byłeś, prawdziwszym. I ten „dół” był stanem, który miałeś ciągle: na zajęciach, na korytarzu, w toalecie i w akademiku. Czyli taki Stanisławski do potęgi! Coś, co jak nam się wydawało…
…pozwoli z siebie wykrzesać więcej?
Tak. I dopiero w Stanach zobaczyłam, jak ważne jest znalezienie się w tym jednym momencie. Kamera, akcja, stop. Poszło. Zrobione. Są aktorzy, którzy tak głęboko wchodzą w postać, że nawet każą mówić do siebie imieniem bohatera. I ja to rozumiem. Być może są role, które tego wymagają. Niemniej tłumaczę studentom, że większość ról to po prostu zadanie do wykonania. Zawód. Umiejętność oddzielenia korytarza od sceny.
Przepraszam za trywialność, ale to trochę tak, jak w przypadku kucharza z niezwykle popularnej restauracji, który przyjeżdża do swojej babci na obiad na swoje ulubione pierogi. I nie jest u niej w mieszkaniu wybitnym smakoszem…
…tylko po prostu wnuczkiem.
Przychodzi i mówi: „Babciu, robisz najlepsze pierogi na świecie” i tyle. Liczy się bliskość, moment, w którym się jest… Choć aktorzy pewnie często mają problem z tym, że spotykając się z osobami spoza środowiska, podejrzewani są o nieustanną grę, pozostawanie w roli.
Być może. Ja tego nie wiem. Nie miałam tak nigdy. Może nie miałam szczęścia do ról, które wymagały aż takiego poświęcenia.
Nie kupujesz marchewki z gestem Lady Makbet?
Nie, mam zaprzyjaźniony sklep w okolicy, gdzie wszyscy mnie lubią.
I nie zastanawiasz się czy zapłacić kartą z mniejszym czy większym przydechem?
Debetem chyba. Nie, nigdy mnie to nie spotkało. Choć są role, które wymagają większego skupienia. To skupienie towarzyszy ci i w pracy, i na zakupach. Ale jeśli mam do zrobienia obiad dla dziecka, zaprowadzenie go do szkoły, telefoniczną rozmowę z moją starszą córką , innymi słowy, skupienie się na prostych czynnościach domowych, to nie mogę być cały czas w roli.
To jest to, o czym rozmawialiśmy przed chwilą. Dla ciebie bardzo liczy się bycie w tym momencie.
Ja we wszystko wkładam bardzo dużo energii. Zrobienie obiadu, przygotowanie przyjęcia, zebranie w szkole. Wiele mnie to kosztuje. Czasem nawet z tych emocji popłaczę sobie potem…
Podejrzewam, że jak płaczesz, to na całego i jak się śmiejesz, to również?
Mój mąż, kiedy widzi, że budzę się rano w jakimś nieprawdopodobnie dobrym nastroju, mówi: „Uuuu, będzie płacz…”. Bo on widzi, że te moje emocje są rozwibrowane jeszcze wyżej niż normalnie, że jestem jeszcze bardziej pobudzona. No i najczęściej ma rację.
Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale reżyserując osiągnęłaś stan boskości, czyli jesteś ty w trzech osobach: aktorka, reżyserka i pisarka.
Cudownie!
A co z tobą – pisarką? Pracujesz nad czymś teraz?
Właśnie klaruje się projekt mojej nowej książki.
Kontynuacja „Klary”?
Tak, bo bardzo lubię tę postać. Miałam nawet do siebie żal o to, że zostawiłam ją na tak długo. Przywiązałam się do niej i Klara będzie bohaterką również mojej najnowszej książki.
Zaskoczył cię sukces „Klary”?
Bardzo! Zarówno ten sprzedażowy, choć w ogóle się na tym nie znałam, jak i artystyczny.
Mówisz o spektaklach teatralnych zrealizowanych na podstawie książki?
„Klara” była wystawiana w Warszawie i w Toruniu przy bardzo dużej frekwencji. Wtedy i teraz, kiedy o tym myślę, to jestem bardzo wzruszona tym, że to wszystko się tak wydarzyło. Zobaczymy, co będzie dalej…
Jesteś zadowolona z momentu, w którym jesteś teraz?
Tak. Zawsze mogłoby być inaczej, może lepiej. Ale jestem. Cieszę się z tego co mam i z tego co jest. Mój mąż jest lekarzem i jak czasami mi opowie, co dzieje się u niego, z jakimi problemami mierzą się ludzie, to wiem, że muszę być zadowolona.
Zadałem to pytanie, choć wiem, że może brzmieć banalnie. Chciałem uniknąć pytania o to czy jesteś szczęśliwa. Bo co to właściwie znaczy?
No właśnie. Nie umiem odpowiadać na takie pytania. I na jeszcze jedno, którego na szczęście nie zadałeś: czy czuję się spełniona? Nie cierpię tego pytania. Nie jestem. A czy jestem szczęśliwa? Nie wiem. Bywam szczęśliwa, jestem zadowolona.
fot.: Monika Szałek