Półtora metra książek – tyle zaległości do przeczytania ma moja znajoma, z którą ostatnio rozmawiałam. Rozmowa była oczywiście zupełnie o czymś innym, ale wiadomo, jak to w życiu, zeszło w końcu na książki. Co, gdzie która widziała/upolowała, gdzie fajny antykwariat, a którego lepiej unikać, jakie nowości się szykują i tak dalej. Pewnie wymieniałybyśmy się informacjami, gdyby nie padło pytanie, które paść w końcu musiało. Domagało się bezlitośnie swojej obecności! Pytanie z pozoru niewinne, ale odpowiedź na nie … no cóż, z tym może być różnie, ale zawsze pozostawia po sobie niesmak, poczucie winy i gorące zapewnienia, że to się już więcej nie powtórzy.
Mogę się założyć, że w tym momencie zapewne większość z Was słyszy już w głowie słowa, o które mi chodzi, czyli „Ile masz zaległych książek do przeczytania?”
W przypadku mojej znajomej jest to półtora metra, bo tyle mierzy jej półka, na którą odkłada egzemplarze do przeczytania. Nie liczy ich, nie chce się dołować. Ja swoich również nie liczę. Leżą sobie na mojej osobistej półce wstydu. Często z nimi rozmawiam, przepraszam, zapewniam, że przeczytam jak najszybciej i że oczywiście nie kupię kolejnych. One udają, że mi wierzą, milcząc przy tym wymownie. Ja sama sobie nie wierzę, więc nie oczekuję tego również od nich. Co więcej, nie wierzą w to nawet moi przyjaciele i rodzina, ale oni nie milczą… niestety.
Nie zadają co prawda pytania, które już padło. Wiedzą, że od dawna jestem na nie uodporniona. Wbijają za to kolejne szpileczki, żeby tylko zasiać w człowieku ziarenko niepewności.
„Po co kupujesz kolejne książki, skoro tych jeszcze nie przeczytałaś?”
„Nie szkoda Ci pieniędzy? Lepiej odłóż na czarną godzinę?”
„A nie możesz wypożyczać książek z bibliotek?”/ „Po co wypożyczasz książki z bibliotek, skoro masz stos nowych, NIEPRZECZYTANYCH?!”
I oczywiście całe mnóstwo innych, utrzymanych w tym samym tonie. I jak tu im wytłumaczyć bez emocji, spokojnie i racjonalnie, że kupuję nowe książki, bo: przecież ciągle ktoś coś wydaje, że muszę być na bieżąco ze światem literatury, że kupuję je właśnie na czarną godzinę, robiąc przy tym zapasy na wypadek śnieżycy, która odetnie mnie od świata na długie zimowe miesiące, że wypożyczam kolejne egzemplarze z bibliotek, bo w bibliotekach tak pięknie pachnie książkami, aż się w głowie kręci i przychodzi wtedy człowiekowi taka myśl, że da radę je wszystkie przeczytać i bierze… kilka naraz!
I tak sobie chodzę po świecie patrząc na niego przez pryzmat słów. Wchodzę do księgarń, bibliotek i antykwariatów (wszystkie nowe miasta zaczynam zwiedzać właśnie od tych miejsc, oczywiście nigdy nie wychodząc z nich z pustymi rękoma). Przeglądam strony internetowe, a kiedy nikt nie widzi, bez większego namysłu klikam ”KUPUJĘ” i trach poszła z konta kolejna stówka, lub dwie … a wypłaty ani widu ani słychu.
Potem znoszę torbami nowe egzemplarze, chowam po szafach, upycham gdzie się da i kłamię w żywe oczy, że to stara książka, już wieki temu kupiona, tylko gdzieś się zapodziała i o właśnie odnalazła się cudownie.
Czasem łapie mnie straszna myśl – a jeśli to się da wyleczyć? Może trzeba z tym iść do psychologa? Chociaż obawiam się, że w swój nałóg mogę wciągnąć i jego.