
Przyczyny żmudnego przepisywania tekstów w dziejach ludzkości bywały rozmaite, od benedyktyńskich skryptorskich pobudek sakralnych po konspiracyjne powielanie ksiąg z różnych względów zakazanych. Siłę napędzającą rękę Tadeusza Modrzejewskiego do przepisywania ogromu stron polskiej klasyki literackiej stanowi pasja. Tysiące mozolnie skopiowanych kartek, dziesiątki własnoręcznie ilustrowanych ksiąg zapełniają założone i prowadzone przezeń prywatne muzeum Literatury im. Reymonta w Bielsku-Białej. Honorowy patronat nad mieszczącą się od 1989 roku w starej kamienicy (drewniana belka sufitowa zaświadcza o roku 1867 jako dacie jej powstania) przy Pankiewicza prywatną placówką sprawuje autor „Ziemi obiecanej”, bo to jego twórczość najżywiej rozpala odbiorcze emocje niestrudzonego kopisty (obok innych pisarskich sław, których dzieła odtworzył swym charakterem pisma: Mickiewicza, Sienkiewicza, Kraszewskiego etc.).

Ażeby chłonąć te wydawnicze fenomeny przyświecać sobie musieliśmy z Jacentym Dżojstikiem ze śląskiego kolektywu Loża Masorza (wespół z którym natrafiliśmy na ten przybytek zupełnym przypadkiem) komórkowymi latareczkami. Albowiem panują tu egipskie niemal ciemności. Aż trudno uwierzyć, że od dziesięcioleci ślęczy tu Modrzejewski nad mrówkami liter – a ślęczy cierpliwie w maleńkim pokoiku-skryptorium, nad którego wejściem widnieje trawestacja benedyktyńskiej dewizy: „Ora et labora” („Módl się i pracuj”) – Labora et Labora („Pracuj i pracuj”). Oświetla go Modrzejewski metodami tradycyjnymi. Zdarzyło się raz, że gdy w nieogrzewanym pomieszczeniu zasnął nad pracą, wisząca tu klepsydra pękła z zimna, co prawdopodobnie uratowało go przed śmiertelnym zamarznięciem.

Przyczyną panujących ciemności i braku ogrzewania: trudności finansowe, powszechna bolączka kulturalnych inicjatyw. Utrzymuje się muzeum z datków wrzucanych w myśl zasady „co łaska” do szklanego słoiczka. Z werwą nienadwątloną trudnościami opowiada Modrzejewski, z zawodu tkacz, o swych niesztampowych poczynaniach: o podziwie dla Reymonta upostaciowionym nie dość, że w rękopisach, to w witrażu, o zdobiących muzealne ściany Chłopskich malowidłach, o wyrosłym na tutejszym dziedzińczyku ogrodzie, który z powodzeniem, czerpiąc z F. H. Burnett określać można mianem tajemniczego (wejścia strzeże kamienny gargulec wieńczący napis „W beznadziei jest nadzieja”). O odwiedzających go szacownych gościach, wcielających się w literackie postaci w filmowych adaptacjach: Emilii Krakowskiej, Danielu Olbrychskim, etc. Olbrychski proponował mu zresztą stypendium w zamian za egzemplarz „Ziemi Obiecanej” – Modrzejewski nie zgodził się, lubi mieć swe książki blisko siebie (i ja to rozumiem).

Jak wspominałam, na miejsce to nadzwyczajne trafiłam całkowitym zbiegiem okoliczności, zbaczając z obranej trasy zwiedzatorskiej – jak widać opłaca się dawać zwiedzanym miastom ponieść, więcej takich przypadków poproszę.
