Czy można stworzyć rozpoznawalny styl? Pytanie zadawane przez sceptyków nie irytowało Ertré. Miłośnik i znawca art-déco doskonale odnajdywał się w tej stylistyce.
Ekstrawagancki, czyli dobry
Kochał czarno-białe zdjęcia na równi z malarstwem, rzeźbą i sztuką użytkową. Banał i kicz zamieniał na coś wyjątkowego. Niestudzenie poszukiwał form, do których po latach wracał. I nie przestawał wierzyć, że sztuka współczesna ma jeszcze wiele do powiedzenia. Gdyby nie jedna z ikonicznych fotografii nigdy nie zostałby Bogiem sztuki. „Symfonia w czerni” sprawiała, że o wydumanych, wystudiowanych pozach mówiło się coraz częściej. Coraz częściej też kolekcjonerzy rozpytywali o autora prac. Jeśli ktokolwiek myślał, że stworzenie spójnych, jednolitych projektów jest trudnym zadaniem, nie wie kim był Ertré. Właściwie trudno powiedzieć czym się trudnił, łatwiej wymienić rzeczy, o których nie miał pojęcia. Na równi z biżuterią, szkłem, ilustracją, plakatem, kostiumami teatralnymi interesował go świat filmu. Był wszechstronnym, utalentowanym, wymagającym artystą nie obojętnym na rzeźbę i malarstwo, dobrze dogadywał się z innymi i ta właśnie cecha sprawiła, że nie musiał martwić się o zlecenia.
Kolorowe rysunki zaskarbiły sympatię bogatych Amerykanów, a po wyszywane cekinami, piórami i sztucznymi perełkami kostiumy ustawiały się kolejki, chętnych na zakup podobnych kreacji nigdy nie brakowało. O życiu prywatnym Ertré wiadomo jednak niewiele: przyszedł na świat w 1892 roku w Petersburgu jako Romain de Tirtoff i będąc młodym chłopakiem uciekł do Ameryki. Podobno ojciec zmusił go wstąpienia do wojska, a zapobiegliwy Tirtoff, pochodzący przecież z Rosji, bał się o przyszłość. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych wydał mu się jedynym sensownym rozwiązaniem. Świetnie rysował, miał fenomenalną pamięć (kilka tygodni po przyjeździe nauczył się płynnie mówić po angielsku i francusku), a co ważniejsze od razu pokochał art-déco. Geometryczne kształty, żywe kolory, wszechobecna czerń i biel idealnie wpisywały się w stylistykę wielu francuskich magazynów. Ertré lubił modę, a moda kochała jego. Pojedyncze, z czasem kopiowane szkice publikowano w „Cosmopolitanie”, Vogue’u”, „Harper Bazaar”, ale ważniejsza od pojedynczych zamówień okazała się współpraca z Paulem Poiretem. I to ona wyniosła Rosjanina na szczyt.
Duet egzotyczny?
Uznany za jednego z największych francuskich designerów świat Paul Poiret rzadko przyznawał komuś rację, a już na pewno nie obsypywał go komplementami. Pomysły Ertré przypadły mu do gustu ze względu na jednolity styl i łatwy, zrozumiały przekaz, lecz projektant wolał pracować sam. Nigdy nie dzielił się pomysłami z innymi, a już z pewnością nie robił tego publicznie. Jego kostiumy nadawały się na rewie, do opery, teatru, ale nie nadawały się do noszenia na co dzień. Właściwie wielka sława Ertré zaczęła się w 1925 roku kiedy zaprojektował do niemego filmu „Paris” stroje, a zaraz potem upomniał się o niego Broadway i producenci „Ben-Hura”. Łatwość we współpracy przydała się i tym razem: Ertré najpierw przeczytał scenariusz i dopasował ubrania do panujących na planie warunków. Miał szczęście: przez całe życie zajmował się tym, co kochał. Projektował dla rewii, baletów i oper, w przerwach wymyślał inspirowane złotymi latami 20. flakoniki perfum, okolicznościowe druki, limitowane edycje brązów i wyszywane koralikami ubrania ready-to-wear.
Niestety Amerykanie dość szybko znudzili się stylistyką, szukali nowych doznań, których projektant nie mógł i nie potrafił zapewnić. Wielki świat mody upomniał się o Ertré w latach 60. Powrót do art-déco był najlepszą, zaraz po współpracy z Poiretem, decyzją. Amerykanie znowu szukali eleganckich ubrań, słysząc to Ertré był pierwszym artystą, który ponownie zakasał rękawy i zabrał się do pracy. Z uśmiechem na ustach przekazywał dzieła galeriom, niektóre trafiły do MET i V&A Museum. Osobiście dobierał dodatki, sprawdzał, jak leży na ciele tkanina i dopiero później nanosił ewentualne poprawki, co dla wiekowego już projektanta stanowiło spore wyzwanie. Jego stroje zrobiłyby furorę w Rosji, lecz Ertré nie zamierzał tam jechać. Dla niego miejscem na ziemi był Nowy Jork. Dobrze czuł się na Broadwayu, ale designowi spodobały się też brązy i to właśnie im poświęcił dwa ostatnie lata życia.
Chociaż umierał jako spełniony artysta, nieustannie czymś się zamartwiał. Nie potrafił patrzeć, jak pracują za niego inni, ale jeszcze gorzej zniósłby przejście na emeryturę. Pracował do ostatniej chwili, a gdy 21 kwietnia 1990 roku zmarł w urządzonym według własnego pomysłu apartamentu świat uznał go za największego fana art- déco. Dzięki Ertré zrozumieliśmy, że sztuka nie ogranicza się wyłącznie do malarstwa, a wielkich artystów należy mierzyć wielkością ich dzieł. Szczerze mówiąc, nic w tym względzie się nie zmieniło.