Alicja Pruszyńska: Cieszę się, że udało nam się spotkać i że będziemy mogły porozmawiać nie tylko o twojej twórczości, ale także – mam nadzieję – o zmianach, które przeszłaś, oraz o odwadze do podążania nowymi ścieżkami. Przez wiele lat zajmowałaś się operą, ale od kilku lat eksplorujesz zupełnie inny, nowy gatunek muzyczny. W 2022 roku wydałaś swoją pierwszą płytę „My New Wings”, która, mam wrażenie, była swego rodzaju testem – próbą rozpoczęcia przygody z popem. Na tej płycie znajdują się światowe hity, które zaaranżowałaś w klasyczno-symfonicznej wersji, takie jak „I Will Always Love You” Whitney Houston. Teraz mamy rok 2024, a ty przychodzisz z nową płytą, drugą płytą, która jest już całkowicie popowa. Powiedz mi, co cię urzekło w tym gatunku, że zdecydowałaś się przy nim zostać?
Joanna Jakubas: Wydaje mi się, że była to naturalna ścieżka mojego artystycznego rozwoju. Płyta „My New Wings” miała charakter około-klasyczny i stanowiła pierwszy krok w stronę popu. W czasie pandemii zaczęłam śpiewać i eksperymentować z różnymi technikami wokalnymi, szukając nowych sposobów pracy z głosem. Odkryłam wtedy, że śpiewanie w bardziej popowym stylu sprawia mi ogromną przyjemność. Zaczęłam również pisać własne teksty i tworzyć muzykę, co daje mi ogromną satysfakcję, ponieważ mogę w ten sposób inaczej wyrażać swoje myśli. Czuję się bardzo szczęśliwa na tej nowej artystycznej ścieżce, którą obrałam. Klasyka jest mi bliska, bo to w tym kierunku się kształciłam i zawsze będę wdzięczna za tę drogę. Mimo to, czuję, że ten nowy kierunek otwiera przede mną zupełnie inne możliwości ekspresji.
Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale pop często kojarzony jest z muzyka popularną, czyli łatwą i płytką w odbiorze. Mam wrażenie, że u ciebie jest w nim jakąś głębia, chcesz nam coś przekazać.
Zawsze tworzę sztukę, która jest zgodna ze mną. Nie wyobrażam sobie wykonywać utworów z płytkimi tekstami, które opowiadają o czymś, co według mnie jest niesłuszne, krzywdzące lub przekazujące niewłaściwą treść. Dlatego zawsze dbam o to, aby moje piosenki miały głębokie pozytywne przesłanie. Chciałabym, aby moje utwory wspierały ludzi i wzruszały. Każda piosenka na mojej płycie opowiada o czymś innym, ale przy każdej szczególnie dbałam o treść. W dzisiejszym świecie muzyka staje się coraz bardziej uproszczona, formy są krótsze, w radiu dominuje bit, wszystko wydaje się głośne i szybkie. Dawniej pop skupiał się na pięknych melodiach, przemyślanych tekstach i tematach muzycznych – uważam, że szkoda byłoby to zatracić. Staram się, aby w mojej twórczości te elementy były obecne: piękna melodia, bogaty tekst i dopracowany aranż, które razem tworzą harmonijną całość. Bardzo lubię, gdy aranż współgra ze słowami i muzyką, tworząc spójną kompozycję. Na przykład w utworze „Flamenco”, gdy opisywałam gitary, bębny i atmosferę tego tańca, poprosiłam Marka Kościkiewicza, by aranż zawierał gitary i kastaniety, które będą ze sobą współgrały.
Twoja nowa płyta nosi tytuł „Authentic Self”, czyli „Autentyczna ja”. Dlaczego zdecydowałaś się właśnie na ten tytuł i taki koncept albumu? Czy właśnie teraz czujesz się w pełni sobą?
Ta wiedza zawsze była we mnie, ale musiałam odkryć swoją naturalną drogę. „Authentic Self” jest tego symbolem. To autentyczna ja – wiele tekstów napisałam w pierwszej osobie i już nie boję się otwarcie wyrażać swoich myśli w ten sposób. Każda z moich płyt ma symboliczne znaczenie. „My New Wings” pokazała moje nowe skrzydła, nową drogę – to był pierwszy krok w stronę popu. Na początku planowałam, że płyta będzie się nazywać „Twelve Bridges”, ponieważ miało być 12 utworów, z których każdy miał być mostem między klasyką, a popem. Ostatecznie, razem z producentem muzycznym Janem A.P. Kaczmarkiem, zdecydowaliśmy się na nazwę „My New Wings”, co również symbolizowało nowy etap. „Authentic Self” to kolejny krok w stronę popu, ale ta płyta, w przeciwieństwie do poprzedniej, nie jest coverowa, lecz autorska. Nazwałam ją zgodnie z tym, co czuję – to prawdziwa, autentyczna ja.
Jaka jest ta autentyczna Joanna?
Staram się być dobrym człowiekiem i patrzeć na innych z życzliwością. Nie porównuję się do nikogo, ponieważ uważam, że porównywanie nie sprzyja naszemu rozwojowi ani zawodowo, ani osobowościowo. Każdy ma swoją własną ścieżkę życiową. Staram się życzyć wszystkim jak najlepiej i patrzeć na świat pozytywnie. Jednocześnie koncentruję się na swojej drodze, pracuję w spokoju i staram się robić wszystko najlepiej, jak potrafię. Krok po kroku idę naprzód, opierając się na pozytywnej energii i myślach. Czuję się szczęśliwa i uważam, że to właśnie taki sposób patrzenia na życie – z optymizmem i otwartością – przynosi harmonię. Tę pozytywną energię i przemyślenia staram się przekazywać także w mojej muzyce i tekstach, by wnosić choć odrobinę dobrej energii do świata.
Czy opera w pewien sposób cię ograniczała?
Opera to zupełnie inny gatunek i forma sztuki. Na scenie jesteś częścią dużego zespołu – razem z innymi śpiewakami, reżyserem odpowiedzialnym za całokształt spektaklu, dyrygentem prowadzącym orkiestrę i chór. Często na scenie jest wiele osób, a każdy musi dostosować się do wizji innego człowieka, co jest naturalne. Tworząc swoje własne utwory mam zdecydowanie większą swobodę i swój mikroświat, który kreuję. Kiedy stoję na scenie podczas koncertu, mogę wszystko zaaranżować – czy tańczę, czy śpiewam, czy inni wykonują układ choreograficzny. Mam także pełną kontrolę nad wyborem utworów, które często sama komponuję i piszę, przedstawiając swoją wizję. Po prostu mam większą wolność.
To jest pożegnanie z operą, czy nie mówisz jeszcze w tej kwestii ostatniego słowa i nie będziesz się szufladkować?
Nie lubię się szufladkować, bo nigdy nie wiem, co przyniesie przyszłość. Może kiedyś jeszcze zaśpiewam w operze – tego nie wykluczam. Bardzo lubię tę formę sztuki, często chodzę do opery, bo ogólnie kocham muzykę. Dla mnie nie ma hierarchii w stylach muzycznych. Są różne gatunki i jestem otwarta na ich mieszanie. Dobra muzyka to po prostu dobra muzyka, bez względu na gatunek. Bardzo cenię operę, ale obecnie czuję się szczęśliwa śpiewając pop i tworząc własne utwory. Jest to dla mnie wyjątkowe, bo te piosenki wypływają bezpośrednio ode mnie, co tworzy szczególną więź emocjonalną z każdym utworem. Kocham też malować słowami, więc w moich tekstach jest dużo elementów kolorystycznych, takich jak indygo czy rubin.
Pięknie powiedziane – malować słowem.
Bardzo to lubię i chciałabym, żeby moja muzyka pozwalała ludziom zamknąć oczy i przenieść się gdzieś, tak jak przy czytaniu książki, kiedy odpoczywamy, wchodząc w świat wyobraźni. Chciałabym, by moja liryka miała podobny efekt. Nawet jeśli ktoś przyjdzie zmęczony, położy się, zamknie oczy i zobaczy na przykład iskrzący welon srebrnego księżyca we „Flamenco”, tę aurę, którą roztacza pełnia – delikatny blask otaczający księżyc.
,,Flamenco”, – jest to pierwszy utwór, który zapowiedział płytę. Flamenco, czyli tradycyjny taniec hiszpański, z reguły przedstawia silną i niezależną kobietę. Zapowiadając ten utwór wspomniałaś, że inspirowałaś się kobietami z twojego otoczenia, które podziwiasz. Czy ty sama utożsamiasz się z taką silną i niezależną kobietą?
Staram się. Oczywiście każdy ma trudniejsze momenty, ale generalnie staram się znaleźć w sobie tę siłę i niezależność. Mimo że jestem osobą wrażliwą, potrafię odnaleźć tę wewnętrzną moc, nawet gdy jakaś sytuacja mnie przygniata lub czuję się niekomfortowo. Nauczyłam się szukać rozwiązań, nie poddawać się i nie panikować – zamiast tego staram się nabrać dystansu, a wtedy wszystko zazwyczaj jakoś się układa.
Czyli można cię zranić, ale nie można złamać?
Nie można się poddawać – to coś, co staram się przekazywać w tekstach. Każdy człowiek jest inny, a życie bywa trudne. Nie warto oceniać innych, bo nigdy nie wiemy, co naprawdę dzieje się w ich głowach ani z jakimi problemami się zmagają. Dlatego staram się dawać ciepło i przekazywać pozytywne przesłanie – żeby się nie poddawać. Sama również staram się to stosować tę zasadę w życiu.
To pozytywne przesłanie słychać w twoich utworach. Na przykład w piosence „What if”, która ukazała się całkiem niedawno. To pytanie, które każdy lubi sobie zadawać – co, jeśli? Co gdyby? Ty ujęłaś to w pozytywny sposób – co, gdybyśmy byli milsi dla drugiego człowieka i nie patrzyli przez pryzmat swojego ego? Co, gdybyśmy wybaczali? Często zadajesz sobie takie pytania?
Tak, staram się zawsze, nawet w sytuacjach konfliktowych, podejść do innego człowieka ze zrozumieniem. Konflikty się zdarzają, bo każdy z nas ma swoje unikalne spojrzenie na świat, nosi w głowie własny mikroświat. Często różnice wynikają nawet z samej interpretacji tego, co ktoś powiedział – jedna osoba zrozumie to w jeden sposób, a inna zupełnie inaczej. Często boimy się przeprosić, bo obawiamy się ośmieszenia lub odrzucenia. To nigdy nie jest proste. W tym utworze chciałam nienachalnie przekazać tę myśl – nie mówię wprost „bądźmy dla siebie lepsi”, tylko stawiam pytanie: „co by było, gdybyśmy byli dla siebie lepsi?”. To wydaje mi się bardziej przyjazną formą. Utwór zaprasza do spojrzenia na drugiego człowieka z ciepłem i zachęca do pomocy w przejściu przez życie, wspierania się wzajemnie. Taki mały gest, jak uśmiech na ulicy czy powiedzenie komuś „dzień dobry” zaraża pozytywną energią. Tę spiralę negatywnych emocji trzeba zamienić na taką, która ciągnie nas wszystkich do góry.
Chciałam podpytać jeszcze o ludzi, których spotykasz na swojej drodze. Nie jest tajemnicą, że koncertowałaś z Andreą Bocellim, współpracowałaś z Ennio Morricone, a Jan A. P. Kaczmarek był producentem twojej pierwszej płyty. Powiedz mi, co dają ci takie spotkania i jak ważne są dla ciebie w kontekście inspiracji.
Pamiętam, jak pracowałam z Ennio Morricone, będąc jeszcze młodą studentką. Byłam przyzwyczajona, że zawsze trzeba podążać za dyrygentem, trzymać się ściśle jego wskazówek. Tymczasem, tuż przed koncertem, maestro Morricone, mając do dyspozycji duży chór i orkiestrę, powiedział coś, co mnie zaskoczyło: „Niezależnie od tego, co się wydarzy na scenie, idźcie za nią. Nie patrzcie na mnie, słuchajcie jej i podążajcie za nią” – mówił o mnie. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że tak wybitna osoba dostrzegła mnie w ten sposób i dała mi tak ważną rolę.
Współpraca z Janem A.P. Kaczmarkiem również była dla mnie wielką przyjemnością. Jan – pozwolę sobie tak mówić, bo byliśmy na „ty” – zaopiekował się moją pierwszą płytą. Dzięki niemu nagranie w Abbey Road z London Symphony Orchestra stało się możliwe. Zadzwonił, zorganizował wszystko i pomógł mi poukładać ten projekt. Pamiętam, że kiedy zaczynałam wychodzić ze świata klasyki, byłam przyzwyczajona do śpiewania „na masce”, z dużą siłą głosu – tak aby niósł. Bałam się, że jeśli nie zaśpiewam pełnym, mocnym głosem, to nie pokażę swojego talentu w pełni. Podczas nagrywania „My New Wings” Jan zachęcał mnie, abym nie bała się śpiewać delikatniej. Mówił, że mogę nawet mówić szeptem, bo wrażliwy mikrofon to uchwyci i dzięki temu płyta stanie się bogatsza w różnorodne brzmienia. Przekonywał, że taki wokal – aksamitny, miękki – będzie przyjemniejszy do słuchania, na przykład w samochodzie i nie będzie zbyt ostry. Pamiętam sytuację podczas nagrywania „La Vie en Rose”. Śpiewałam pełnym głosem, zadowolona ze swojej interpretacji, ale Jan zaprosił mnie do odsłuchu. Kiedy posłuchałam nagrania, zgodziłam się z nim, że było zbyt mocne i ostre. Następnego dnia wróciłam, przemyślałam to i powiedziałam: „Jan, już wiem, jak chcesz, żebym to zaśpiewała.” Po zaśpiewaniu półtora take’a powiedział: „Mamy to!”. Byłam zdziwiona, bo zazwyczaj robiłam cztery take’i, żeby mieć swobodę wyboru, ale Jan powiedział: „Asiu, jest naprawdę dobrze, a kiedy jest dobrze, to się cieszymy i zostawiamy, bo czasami można przedobrzyć”. To był ten pierwszy krok. Na mojej nowej płycie wokal jest jeszcze bardziej popowy, rozwinięty w kierunku miękkiego, aksamitnego brzmienia, z większą kontrolą nad dynamiką. Jest mniej vibrato i dźwięk ukształtowany jest nieco inaczej. Nadal opiera się na klasycznej technice, ale zmierza w zupełnie nowym kierunku.
W Abbey Road Studio w Londynie nagrywały legendy muzyki – The Beatles, Pink Floyd, Depeche Mode, Adele. Jak się pracuje w takim miejscu?
Uwielbiam to studio! Za każdym razem, gdy mam przyjemność tam nagrywać, czuję niezwykłą, krystalicznie czystą energię – twórczą, piękną i inspirującą. Kiedy wchodzisz do Abbey Road, od razu zauważasz jego wyjątkowy klimat. Na dole znajduje się studio 1, ogromne pomieszczenie, w którym zazwyczaj nagrywają orkiestry do hollywoodzkich filmów. Na górze mieści się penthouse, który jest studiem z systemem Atmos, co oznacza, że utwory odtwarzane są w systemie surround, z wielu głośników. Jest studio wyposażone w gigantyczny fortepian, równie imponujące. Są też mniejsze studia – to w jednym z nich nagrywałam swoją nową płytę. W Abbey Road Studio znajduje się klatka schodowa ozdobiona zdjęciami artystów, którzy tam nagrywali – Aretha Franklin, Maria Callas, Paul McCartney i wiele innych wielkich gwiazd. Słyszałam nawet od inżynierów, że Paul McCartney ma swoje sekretne wejście do Abbey Road, ale nikt nie zdradza, gdzie ono jest.
Nagrywanie tam to zawsze wyjątkowe doświadczenie. Moja pierwsza płyta została nagrana z Simonem Rhodesem, a drugą nagrywałam z Paulem Pritchardem – obaj są przemiłymi ludźmi, pełnymi wiedzy i pasji. Uwielbiam tamtejszy mikrofon U47, to stary mikrofon o ciepłym, wyjątkowym brzmieniu, które doskonale oddaje wokalne niuanse. Dbają o niego, więc za każdym razem, gdy tam nagrywam, proszę o możliwość korzystania właśnie z niego. Cieszę się, że mogłam nagrać tam swoją nową płytę i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do tego miejsca i nagram coś ponownie.
Zostańmy jeszcze przy Londynie i Stanach. Na samym początku studiowałaś na Manhattan School of Music w Nowym Jorku, potem master degree robiłaś w Royal College of Music w Londynie. Powiedz mi, jakie zauważasz różnice pomiędzy podejściem do muzyki i jej tworzenia w Stanach, Anglii i w Polsce?
Moje studia operowe obejmowały zarówno Manhattan School of Music, jak i Royal College of Music – oba programy były ściśle ukierunkowane na operę – wszystkie egzaminy zdawałam na ariach operowych. System nauczania był jednak inny na każdej z tych uczelni. Bardzo podobał mi się amerykański system edukacji, który uważam za mniej stresujący. Twoja ocena nie zależała wyłącznie od egzaminu końcowego, lecz była efektem całorocznej pracy. Na studiach licencjackich w Manhattan School of Music mieliśmy szeroki wachlarz zajęć: języki obce niezbędne w operze, czyli francuski, włoski, niemiecki, technikę Alexandra, taniec, śpiew, scenki operowe, historię muzyki, muzykologię, kształcenie słuchu oraz literaturę.
Z kolei w Royal College of Music, gdzie studiowałam na poziomie magisterskim, program był bardziej ukierunkowany. Mogłam wybrać tzw. Artist degree lub pełny tytuł magistra i zdecydowałam się na tę drugą opcję. Skupiłam się na wokalu, scenkach operowych oraz dalszym rozwijaniu techniki śpiewu, ale nie musiałam już studiować teorii muzyki czy muzykologii – te przedmioty były na poziomie licencjackim. Aby uzyskać tytuł magistra, musiałam napisać pracę magisterską lub poprowadzić wykład – wybrałam wykład.
O czym prowadziłaś wykład?
Porównywałam postać Małgorzaty w operach Gounoda, Boita i Berlioza, ponieważ każdy z tych kompozytorów stworzył własną wersję „Fausta”, ale przedstawił Małgorzatę w zupełnie odmienny sposób. Gounod napisał tę rolę dla lekkiego, lirycznego sopranu, Boito dla dramatycznego sopranu, a Berlioz dla mezzosopranu. Różnice te, wynikające z doboru głosu, wpłynęły na odbiór tej postaci – postaci młodych dziewczyny zazwyczaj śpiewa sopran liryczny, a dojrzałe osoby są śpiewane przez mezzosopran. To, że Berlioz napisał partię na mezzosopran sprawiło, że Małgorzata była odbierana w zupełnie inny sposób.
Analizowałam także partytury i porównywałam wysokość tonów. Myślę, że ta analiza została dobrze przyjęta. Musiałam pisać też eseje. Pamiętam, że pisałam o Chopinie, bo jego twórczość zawsze budziła duże zainteresowanie. Opowiadałam o jego utworach, które napisał na głos i które wyrażały jego tęsknotę za Polską. Jedna z prac dotyczyła też leczniczych właściwości muzyki. Czytałam wtedy sporo prac medycznych i rozmawiałam z lekarzami na temat tego, jak niektóre instrumenty, na przykład harfa, czy dźwięk biały, mogą koić i regulować pracę serca.
Wróćmy do płyty, która premierę będzie miała już w październiku. Powiedz mi, czy czeka nas jeszcze jakiś singiel?
Tak, „Mona Lisa Smile” – po polsku „Mona Lisy Czar” – to utwór, który powstał w dwóch wersjach językowych. Słowa do tej piosenki napisałam w Paryżu, kiedy śpiewałam w operze „Madame Butterfly” w Opéra Bastille. Miałam wtedy kilka dni wolnego, a w Luwrze odbywała się wystawa ze słynnym obrazem Mona Lisy. Bardzo chciałam go zobaczyć, ale kolejka była ogromna. Nie mogłam stanąć bezpośrednio przed obrazem, więc oglądałam go z boku, krążąc wokół. Miałam wrażenie, że niezależnie od tego, z której strony patrzyłam, Mona Lisa śledziła mnie wzrokiem. Pomyślałam, że ma tajemniczy uśmiech – z jednej strony delikatny, z drugiej pełen zadumy, dystansu. Stwierdziłam, że czemu by nie napisać utworu, w którym Mona Lisa byłaby symbolem kobiecej siły. Nie zewnętrznej, na której świat za bardzo się skupia, ale tej wewnętrznej, prawdziwej – naszej iskrze, przemyśleniach, wyjątkowości. Każdy z nas ma niepowtarzalną energię i powinien czuć się wyjątkowy. Wszyscy jesteśmy inni i naprawdę wspaniali na swój własny sposób. Dla mnie jako kobiety naturalne było, by wesprzeć inną kobietę. Wiem, jak myślimy – czasami potrafimy się bardzo surowo oceniać.
Albo zakładać maski.
Tak, albo nawet krytykować – wszystko może być w porządku, ale dostrzegamy jakiś drobny element, szczegół, którego nikt inny nie zauważy i nagle czujemy się niewystarczająco doskonałe. Chciałabym, żeby ten utwór jednoczył kobiety w ich wewnętrznej sile.
Zachęcamy do obejrzenia teledysku, który nagrywany był w wyjątkowym miejscu w Fabryce Norblina, w Art Box Experience. Gdybyś mogła cofnąć się do czasów, kiedy byłaś małą dziewczynką, która na pewno miała jakieś marzenia – kiedy poczułaś, że te marzenia się spełniają?
Mama opowiedziała mi historię, że gdy miałam dwa lata, siedziałam jej na kolanach, a ona śpiewała „Lulajże Jezuniu” – byłam tak zafascynowana tym dźwiękiem, że zaczęłam dotykać jej krtani, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że człowiek, który na codzień po prostu mówi, jest w stanie wydobyć z siebie tak piękne dźwięki. Myślę, że miłość do muzyki była we mnie od zawsze. Później pokochałam grę na pianinie. Pamiętam, jak rodzice remontowali dom, a pianino przez pół roku stało zapakowane i zabezpieczone. Pewnego dnia zeszłam na dół, rozpakowałam je i zaczęłam grać. Gdy mama usłyszała dźwięki, szybko poprosiła, żeby pianino wróciło do salonu. Grałam proste akordy durowe i myślałam o tym, jakie to piękne – jak muzyka, nawet w najprostszej formie, potrafi być niesamowita. Ta wrażliwość na muzykę była we mnie od zawsze. Czuję, że wciąż jestem w trakcie procesu realizacji tego marzenia.
Czyli jeszcze do tego dążysz?
Mam swoje marzenia i dążę do ich realizacji, mając nadzieję, że kiedyś się spełnią. Jednocześnie jestem wdzięczna za to, co już udało mi się osiągnąć. Wiesz, talent to jedno, ale praca, jaką w to wkładamy, to drugie. Ważne jest także szczęście, by spotkać na swojej drodze odpowiednich ludzi, którzy nam pomogą – to również ma ogromne znaczenie. Sukces jednego człowieka to praca wielu osób dookoła. Jestem szczęśliwa i wdzięczna za to, co już jest, ale mam nadzieję, że jeszcze wiele marzeń uda mi się spełnić.
Jakie jest aktualnie twoje największe marzenie?
Chciałabym wydawać kolejne płyty, dzielić się swoimi przemyśleniami i śpiewać na scenie tak pięknie, jak tylko potrafię. Szczególnie zależy mi na występach dla publiczności, która już mnie zna i świadomie wybiera moje koncerty. Marzę o tym, by zbudować własny fanbase – ludzi, którzy z przyjemnością przyjdą na mój występ. Nie ma co ukrywać, że aby wypełnić salę i sprzedać bilety, ważne jest, by mieć grono słuchaczy, którzy będą mnie znali.
Zależy ci na zagranicznym rynku?
Piszę piosenki po angielsku i chciałabym się dzielić moją sztuką z osobami w Polsce i za granicą.
Tego ci życzę i abyś pozostała na tej drodze jak najdłużej, w zgodzie z sobą, bo to zawsze się obroni.
Dziękuję bardzo. Dlatego też nazwałam płytę „Autentyczna ja”, bo energia autentyczności po prostu inaczej rezonuje. Czujemy, że ktoś mówi prawdę, kiedy jest to szczere i otwarte. Sztuka w ogóle kocha prawdę.
Wywiad: Alicja Pruszyńska
Zdjęcia: Bartosz Maciejewski