Minął rok od jednego z najtragiczniejszego w skutkach ataku rosyjskiej rakiety na ludność cywilną w Ukrainie.
Piątego października 2023 roku Oldze, mieszkance małej wsi Groza w obwodzie charkowskim, życie nie będzie zadawało pytań.
W czwartek, z samego rana, ostatni oddech wyda z siebie jej brat – Aleksiej.
To wydarzenie zmieni jej plany na ten dzień.
Nie weźmie udziału w stypie ku pamięci Andrija Kozyra.
Uroczystość organizowana przez rodzinę jego syna, Denysa, ma odbyć się w okolicach południa.
Andrij, wraz z nim, przed wojną mieszkał w Polsce. Po inwazji 24 lutego, od razu zaciągnął się do wojska. Zginął szybko, bo już trzeciego dnia. Wtedy został pochowany w rejonie Dnipro. Dopiero teraz, gdy już od roku Groza została wyzwolona, Andrij Kozy dzięki synowi, całej procedurze, może zostać pochowany w swoim rodzinnym miejscu.
Około godziny trzynastej, ktoś precyzyjnie ustawia cel i wystrzela. Siedmiometrowa rakieta Iskander z prędkością około 2100 m/s trafia w sklep i kawiarnię w Grozie, gdzie do stołu właśnie mieli zasiadać Denis Kozyr wraz z żoną, babcią, dziadkiem i teściową. Razem z nimi na miejscu ginie pięćdziesiąt dziewięć osób. Siła rażenia jest ogromna, kawiarnia plac zabaw zniszczone, ciała rozerwane, pobliskie domy także uległy zniszczeniu.
Na miejsce zdarzenia dojeżdżam po godzinie osiemnastej. Na ostatnim block poście – wojskowym posterunku – pokazuję swoją press kartę, a żołnierz tylko spuszcza wzrok i pyta czy wiem, jak tam dojechać, po czym wskazuje mi drogę.
Na miejscu widzę, pola, parę chałup, zniszczony plac zabaw i betonowy zarys sklepu i kawiarni.
Pomiędzy tymi zniszczeniami śpią już ludzie, odeszli. Leżą, a wokół nich jak żurawie brodzą żywi, niektórzy z nich, jak służby porządkowe czy prasa, są w pracy, robią swoje. Depczą po miękkiej czerwonej trawie, obok leży czyjaś dłoń, nie, to goła stopa. Śmierć zabrała im nawet ubrania.
Ciężarówka robi kolejną rundę i wywozi worki z nieżywymi. Patrzę w oczy kierowcy, dym z papierosa wylatuje przez uchyloną szybę, klapa się zamyka, kolejna runda – odjeżdża!
Kolejnego dnia na miejscu jest już ciszej, pojawiają się znicze i kwiaty. Wszystko to wśród niebieskich rękawiczek, zakrwawionego buta i leżących na ziemi turnikietów – taktycznych staz uciskowych. Ciał już nie ma, ale śmierć pozostawiła przykrą woń.
Jedną z pierwszych osób na miejscu była Walentyna z córką Wiktorią. Ich dom stoi zaledwie pięćdziesiąt kroków po drugiej stronie polnej drogi. Być może to jedna z nielicznych rodzin, która nie straciła nikogo.
- Pomoc przyjechała szybko, ale baliśmy się, oni lubią strzelać drugi raz w to samo miejsce, kiedy tylko pojawiają się ratownicy, dlatego też nie chcieli nas tam wpuścić od razu – tłumaczy Walentyna.
- Szukałam swojej przyjaciółki, ona pracowała u Was w Radomiu, na sanitarce jeździła. – Wiktoria
- A moja rodzina mieszka w Litwie, nie mogę przewieźć do nich przez granicę – wtrąca Walentyna
Pojawiają się pierwsze rezerwacje na cmentarzu.
“Rodzina Pantelewich +4 osoby” – głosi napis na skrawku kartonu, zawieszonym na otaczającym ziejącą w ziemi dziurę sznurku.
Robi się zimno, gorące dni odeszły, dłonie szybko marzną, a trzeba wykopać tyle dziur. Są pierwsze pogrzeby. Żałobnicy żegnają swoich bliskich, a obok nich grabarze kopią kolejne groby. Jeszcze dalej pracują koparki, przygotowując kolejne miejsca, żaden cmentarz nie jest gotowy na ponad pięćdziesiąt pogrzebów, tak od razu w ciągu kilku dni.
W Charkowie, nie dalej niż sto kilometrów od cmentarza w kontenerze przy kostnicy, na identyfikację czekają ciała. Pojawia się główny patolog kostnicy w Charkowie, wyraźnie poruszony zwraca się do mediów “wejdźcie do środka, pokażcie, co oni zrobili”
Obserwuję z bliska ciała zmarłych, skutki wojny, skutki działań człowieka, widzę dokładnie, jak wygląda siła rażenia rakiety.
Wychodząc, zauważam ślady krwi, które zostawiają moje buty.
Wiem też, że pozostaną ślady wśród reszty, i tak już wyludnionej, wioski mieszkańców, których nie da się zmyć. Wieś Groza po wyzwoleniu Ukraińskich wojsk zamieszkiwało około trzystu mieszkańców, wczoraj ponad pięćdziesięciu z nich zginęło.
Po drugiej stronie kostnicy są drzwi, obok nich napis na ścianie – “wydanie”.
W kolejce stoją rodziny, każdy z reklamówką ubrań i rzeczami osobistymi ofiar, czekają na swoich.
Co chwilę podjeżdża samochód, wynoszą z niego trumnę, zabierają reklamówkę, po chwili wnoszą pełną trumnę z powrotem do samochodu i odjeżdżają.
– Następny!
Kobieta na czarnym worku układa fioletową chustę, niżej sukienkę, rajstopy i na dole buty. Tego ciała nie dało się zidentyfikować.
Dziś kolejne masowe pogrzeby i tak przez kilka dni.
Na krzesłach w jednym rzędzie leżą trumny, duchowny obchodzi je z kadzidłem, kobieta śpiewa pięknym głosem. Wszystkim marzną dłonie, słońce zachodzi dziś na czerwono, dookoła czarne ukraińskie ziemie, a przede mną żałobnicy, którzy pocieszają się nawzajem i każdy podchodzi do każdej trumny. Tutaj wszyscy się znali.
Olga, która tego dnia nie poszła na stypę ze względu na śmierć brata, prowadzi mały sklep, kilka domów dalej od Walentyny.
Można zamówić u niej kawę, zaparzaną z czajnika elektrycznego, do tego są słodycze i parę rzeczy pierwszej potrzeby.
Włącza czajnik z wodą, zaczyna wspominać zmarłych sąsiadów, ale dzwoni telefon.
“Wybaczcie, zrobię Wam kawę, ale nie porozmawiamy, właśnie dostałam informację.
Babuszka pomarła. Muszę iść.”
Tekst i zdjęcia: Piotr Sobik