Kinga Burzyńska: Andrzej Konopka – aktor teatralny, filmowy, serialowy, kabaretowy, radiowy. Dubbing też kiedyś robiłeś?
Andrzej Konopka: Mam za sobą taką przygodę, ale moja wrodzona paranoja wykluczyła mnie z bycia aktorem dubbingowym.
Na czym polega twoja wrodzona paranoja?
Dubbing wygląda w ten sposób, że siedzi się w zamkniętej kabinie, na uszach ma się słuchawki, patrzy na ekran i stara się zsynchronizować swoje słowa z ruchem ust postaci na ekranie. Po nagraniu następuje krótka przerwa — realizator musi dostosować kwestie, konsultując się z reżyserem. Dla mnie to zawsze był najgorszy moment. Siedząc w tej szklanej kapsule, miałem wrażenie, że realizator mówi do reżysera coś w stylu: „Kto to jest? Co on tu robi? Z tym gościem będziemy tu siedzieć do północy, nie damy rady”. Po kilku razach zacząłem myśleć, że nic z tego nie wyjdzie. To mnie bardzo stresowało.
Ale twój zawód polega na tym, że jesteś non stop oceniany. Grasz ujęcie, potem reżyser to ujęcie ogląda i może powiedzieć dokładnie to samo.
Na planie filmowym zazwyczaj znajdują się podglądy, przy których siedzą reżyser i operator. Po kilku dniach pracy z konkretnym reżyserem lub operatorem potrafię już rozpoznać ich technikę. Wiem, że po tonie głosu albo sposobie, w jaki reżyser mówi „stop” po ujęciu, mogę ocenić, czy ujęcie było dobre. Dostaję wtedy jakąś „zwrotkę”. Niektórzy wychodzą z podglądów i na przykład pokazują kciuk w górę, albo podchodzą i mówią, że jest „okej”. W takich sytuacjach wiem, że praca była udana. Jednak tutaj jestem całkowicie odcięty dźwiękowo, a realizatorzy często siedzą za wielkim stołem – nie widzę ich reakcji ani mimiki, więc nie wiem, jaki jest odbiór mojej pracy.
To niesamowite, że aktor z twoim doświadczeniem potrzebuje takiego potwierdzenia.
Zapewniam cię, że każdy aktor potrzebuje jakiegoś potwierdzenia.
Spotykamy się w bardzo intensywnym dla ciebie czasie zawodowym. Mogliśmy cię oglądać w „Absolutnych debiutantach” i „Informacji zwrotnej”. Wracasz teraz z nagrywania scen do „Heweliusza”. Zagrałeś również w „Białej odwadze”, która dostała się do Konkursu Głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Coś jeszcze?
Jest jeszcze jeden serial, który obecnie jest w trakcie montażu – „Wzgórze psów” w reżyserii Piotra Domalewskiego i Jacka Borcucha.
Mamy też drugą część serialu „Odwilż” dla platformy MAX. Masz czas na oddech, czy wszystko ci się skumulowało?
Rzeczywiście, zawodowo ten czas jest bardzo intensywny. Niestety, jako freelancer działający na wolnym rynku, nie mam pełnej kontroli nad tym, kiedy pojawi się praca, ani kiedy ktoś zadzwoni z propozycją. Dodatkowo, nie mam żadnego wpływu na to, kiedy projekty, w których biorę udział pojawią się przestrzeni publicznej. Czasem obawiam się, że ludzie powiedzą „dość” albo „zaraz otworzę lodówkę, a tam będzie machał Konopka”. Mam czasem takie obawy. Ostatnie dwa lata były bardzo intensywne, ale dzięki wieloletniemu doświadczeniu staram się nawet w takim okresie znaleźć chwilę na oddech. Wiem, że łatwo w tej branży, szczególnie w Warszawie, przepalić bezpieczniki. Trzeba uważać, żeby nie doprowadzić do momentu, w którym to co robisz z miłością, przestaje sprawiać przyjemność.
Kiedyś w wywiadzie powiedziałeś, że poznałeś piekło robienia czegoś, czego nie lubisz – przez rok byłeś nauczycielem wychowania fizycznego.
Umówmy się, to nie był dla mnie powód do dumy, tylko raczej porażka życiowa. Natomiast wielu ludzi mówi, że to jest ujmujące. Mówią: „Super, że robiłeś coś czego nie lubiłeś. Ja też tak miałem”.
To inspirujące, gdy widzi się takie sytuacje, jak np. olimpijkę, która rano była rezerwową, a później zdobywa medal, albo jak Andrzej Konopka z ostatniego miejsca nagle jest pierwszy. Twoje projekty są bardzo różnorodne – każda rola, każda postać jest inna. Zacznijmy od „Heweliusza”, bo to będzie duży projekt Janka Holoubka. Opowiada on o prawdziwej tragedii – jednej z największych w historii polskiej żeglugi handlowej. Historia promu „Heweliusz”, który w 1993 roku nie dotarł do celu, jest wstrząsająca. Wydaje się oczywiste, że gdy dzwoni Holoubek, to po prostu mówi się „tak, biorę”.
(śmiech) Nie mogę tak powiedzieć, bo jeszcze się rozbestwi! Miałem przyjemność pracować z Jankiem przy „25 latach niewinności”, a potem brałem udział w castingach do jego kolejnych projektów. Janek jest bardzo uczciwym reżyserem – zawsze przeprowadza casting, bez względu na to, czy kogoś zna i lubi. Tak było i w moim przypadku. Nie dostałem ról w niektórych jego projektach, ale wziąłem udział w castingu do „Heweliusza” i udało mi się zdobyć rolę. Ten projekt jest absolutnie wyjątkowy, między innymi dlatego, że mam wrażenie, iż ta tragedia to wciąż niezabliźniona rana. Ludzie związani z tymi wydarzeniami wciąż żyją, więc na pewno będą czekać na ten serial. Ta historia jest ciągle żywa, czego doświadczyliśmy podczas zdjęć na wybrzeżu. To niesamowita opowieść.
Spotykaliście ludzi, którzy byli rodzinami i bliskimi?
Osobiście nie miałem okazji spotkać się z osobami, które przeżyły tę katastrofę, choć niektórzy z nich nadal żyją. Podobno jeden z ocalałych do niedawna pracował na promie w Świnoujściu, łączącym wyspę z lądem. Jeden z aktorów pochwalił się swojemu mechanikowi albo majstrowi, który robił mu bramę, że bierze udział w tym projekcie, na co ten wykrzyknął: „Znam tego faceta!” – czyli jednego z kucharzy, który przeżył katastrofę. Mój kolega nie mógł sobie odmówić tej przyjemności i spotkał się z nim. To niesamowite, jak ta historia wciąż żyje w ludziach. Cała opowieść ma wiele wątków i wymiarów, pokazując, jak fatalnie może skończyć się flirt z naturą i ze złem. Od strony produkcyjnej to również wyjątkowy projekt. Wydaje się, że po raz pierwszy, a jeśli nie, to przynajmniej po wielu latach, polski serial pokaże sceny katastroficzne. Kiedyś ktoś powiedział, że różnica między filmem amerykańskim a polskim jest taka, że Amerykanie pokazują katastrofy, a w polskich filmach się o nich się opowiada. Tym razem będzie inaczej – ta katastrofa zostanie pokazana.
Twój bohater nie uczestniczy bezpośrednio w katastrofie, w związku z czym ominęło cię kręcenie scen katastroficznych. Nie musiałeś – tak jak Tomek Schuchardt, Piotrek Rogucki czy Konrad Eleryk – siedzieć w wodzie po kilkanaście godzin.
Nie wiem, czy się z tego cieszyć. Z jednej strony trochę tak, bo to było trudne fizycznie zadanie dla aktorów, ale z drugiej moja chłopięca natura mówi, że szkoda. Miałem szczęście zagrać postać tragiczną, która mogła udzielić pomocy, ale z różnych, nieoczywistych powodów – i niekoniecznie złych – tej pomocy nie udzieliła. Na razie tyle mogę zdradzić, bo czekamy na premierę serialu.
Tę chłopacką naturę o której wspominasz, widać w Pawełku z „Absolutnych debiutantów”. Wszyscy mówili mi: „Zobacz to dla Konopki”.
Muszę się z tym nie zgodzić. Mam ogromny sentyment do tego projektu, ponieważ za scenariusz odpowiada młoda scenarzystka Nina Lewandowska, a reżyserują dwie utalentowane reżyserki – Kaśka Warzecha i Kamila Tarabura. Na planie miałem również okazję spotkać się z wieloma wspaniałymi artystami i aktorami, których znałem, ale też z trójką młodych aktorów, z którymi wcześniej nie pracowałem. Dwóch z nich – Bartek Deklewa i Janek Sałasiński – dopiero zaczyna swoją przygodę z aktorstwem, a trzecia osoba w tym trójkącie to Martyna Byczkowska, już bardziej doświadczona aktorka, którą znałem wcześniej z teatru w Warszawie. Janka i Bartka poznałem dopiero na planie, i jeśli można mówić o nowej jakości w polskim kinie, to oni są jej doskonałym przykładem. Praca z nimi była czystą przyjemnością.
Mówi się, że to ten starszy aktor udziela rad. Odwracając role – obserwowałeś ich i myślałeś, że możesz się czegoś od nich nauczyć?
Zdecydowanie tak było. Byłem absolutnie zafascynowany ich swobodą. To zupełnie inne pokolenie – oni mają inne podejście do roli i pracy. Ci młodzi ludzie, którzy dopiero wchodzą do zawodu, oczywiście dbają o to, żeby ich praca była na najwyższym poziomie, ale jednocześnie dla nich kluczowa jest przyjemność ze spotkania z drugim człowiekiem. Wszystko odbywa się w atmosferze wzajemnego szacunku dla prywatności i przestrzeni. Chodzi o to, by każdy czuł się dobrze w towarzystwie innych. To jest niesamowite.
Myślę, że ten świat filmowy jest trochę inny od tego, w którym ty zaczynałeś. Wtedy zdarzały się sytuacje, które nie były komfortowe.
Nie jest tajemnicą, że kilkadziesiąt lat temu miały miejsce różne, niepokojące sytuacje zarówno na planach filmowych, jak i w szkołach teatralnych. Dopiero teraz się o tym mówi i zaczyna się to zmieniać. Na szczęście widać tego efekty. Młodzi aktorzy na planie często zadają proste, ale ważne pytania: „Czy czujesz się dobrze?”, „Czy to jest w porządku, jeśli cię dotknę, złapię za rękę?”, „Czy mogę to zrobić?”. To tworzy fantastyczną atmosferę i buduje wysoki poziom zaufania.
To ważne, bo ci młodzi ludzie mieli też sceny takie bardzo odważne, erotyczne. Chociaż Pawełek też jest taki chłopięcy i ma swoje pragnienia, prawda?
Pawełek też miał mocne sceny erotyczne. Niektóre nie weszły do serialu – nie wiem dlaczego, trochę jestem zawiedziony (śmiech). Chociaż może to lepiej.
Dlaczego lepiej?
Niech to pozostanie tajemnicą reżyserki i moją.
Zaczerwieniłeś się.
Tak, bo jestem nieśmiałym chłopakiem.
Takie sceny wciąż sprawiają ci dyskomfort?
Oczywiście. Nazywając rzeczy po imieniu – odgrywanie sceny imitującej stosunek seksualny w otoczeniu kilkunastu osób nie jest łatwe. Miałem kiedyś taką sytuację podczas kręcenia sceny erotycznej, kiedy nagle mój wzrok spotkał się ze wzrokiem wózkarza – faceta, który odpowiada za przemieszczanie kamery na wózku. W jego spojrzeniu dostrzegłem lekkie politowanie, co kompletnie wybiło mnie z roli. Marzyłem, to żeby ta scena jak najszybciej się skończyła.
Czyli wózkarz nie dał ci tego potwierdzenia, że jesteś świetny (śmiech)?
W tym przypadku tego potwierdzenia zabrakło. Może to świadczy o tym, że ciągle jestem młody, ciągle się uczę i ciągle jestem nieśmiały. Wracając do tematu scen erotycznych – to też jest olbrzymi krok do przodu, że o tych scenach zaczęło się mówić. Nie funkcjonuje już metoda „wypijam pól litra wina i idę to zagrać”. Na planach pojawiają się koordynatorzy scen intymnych.
Rozumiem, że na planie „Absolutnych debiutantów” mieliście takiego koordynatora?
Oczywiście. Każdy ma inne potrzeby – zarówno młodzi ludzie, jak i ja czy moja partnerka, z którą miałem sceny tego typu. Taka osoba, otwarta na nasze pytania, jest na planie bardzo potrzebna.
Czułeś potrzebę, by skoordynować te sceny, czy mimo swojej nieśmiałości, jako doświadczony aktor stwierdziłeś, że poradzisz sobie sam?
Takie sceny mają swoje etapy, zanim dojdzie się do końcowego efektu na ekranie, zwłaszcza w przypadku scen erotycznych. Niektóre mogliśmy pominąć, bo jestem już na takim etapie życia i kariery, że mam pewne doświadczenie i niektóre rzeczy po prostu mnie nie krępują. Dotyk – czy ja kogoś dotykam, czy ktoś dotyka mnie – nie stanowi dla mnie problemu. Jednak są kwestie, które musieliśmy wspólnie ustalić. Warto pamiętać, że sceny erotyczne w filmach czy serialach to w dużej mierze technika. Nawet jeśli coś uzgadniamy między sobą, to jest jeszcze kamera, która pewne rzeczy zakłamuje, a inne wydobywa, więc wszystko robimy pod nią.
Zaskakujące jest to, że mówimy o tych scenach z taką nieśmiałością i delikatnością, a opowiada o tym słynny Burdeltata. Gdyby zrobić sondę uliczną i zadać ludziom pytanie: „Z jakimi rolami ludzie kojarzą Andrzeja Konopkę”, to jestem bardzo ciekawa, co by odpowiedzieli. Jeśli Janusz Gajos, zatrudniając cię do spektaklu mówi, że kocha Andrzeja Konopkę, bo przychodził na spektakl „Pożar w burdelu”, to już samo w sobie jest dużym wyróżnieniem. Wiem, że „Pożar w burdelu” jest nadal żywo wspominany. Czy uważasz, że ta rola jest dla ciebie pewnym piętnem, czy raczej powodem do radości?
Absolutna radość, która została niedawno odświeżona. Wszystko zaczęło się około 11 lat temu, kiedy daliśmy nasze pierwsze show na legendarnej Chłodnej 25 – w piwnicy, gdzie swoje początki miał Klub Komediowy. Ten etap trwał kilka lat, a z tej piwnicy przeszliśmy przez różne miejsca w Warszawie i innych miastach, aż w końcu trafiliśmy na Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i do Teatru Polskiego – dyrektorem był Andrzej Seweryn, który także zagrał z nami w tym spektaklu. Trafiliśmy potem na warszawskie salony. Po kilku latach przygoda zakończyła się w naturalny sposób – każdy z nas poszedł swoją drogą. Ja sam miałem inne propozycje i chciałem spróbować czegoś nowego. W międzyczasie Michał Walczak, który wraz z Maćkiem Łubieńskim pisze „Pożar w burdelu”, został dyrektorem artystycznym w Teatrze Rampa na Targówku i postanowił reaktywować projekt, w nieco zmienionym składzie. Ze starej obsady zostaliśmy ja, Maciek Łubieński i Wiktor Stokowski, który odpowiadał za muzykę, ale reszta zespołu jest nowa.
Czy to są ludzie, którzy znali poprzedni show? Wkręceni w projekt, który robiliście? Czy jest to jednak spektakl teatralny?
To jest bardziej spektakl. W poprzedniej formie stawialiśmy na dziką, szaloną improwizację, która czasem kończyła się sukcesem, a czasem bywało różnie. Teraz, w ramach teatru Rampa, wszystko zostało osadzone w bardziej zorganizowanej strukturze. Spektakl musi być odtwarzany co jakiś czas w możliwie niezmienionej formie. Michał Walczak postawił na bardziej teatralną formę, zamiast pół-improwizowanego „nie wiadomo czego”.
Jak się w tym odnajdujesz?
Przede wszystkim jestem otoczony osobami, które świetnie śpiewają. Oznacza to, że ja nie muszę śpiewać i mogę skoncentrować się na wstawkach i łączeniach numerów, co bardzo lubię. Pozwalam sobie wtedy na pewną dozę improwizacji. Niektórzy są aktorami musicalowymi – powoduje to, że jest to dowcipnie i inteligentnie, ale także po prostu świetnie zaśpiewane. Jeżeli chcą państwo zobaczyć Andrzej Konopkę jako czarującego urwisa, to oczywiście zapraszam do Teatru Rampa.
Prawdziwemu Andrzejowi Konopce najbliżej jest do czarującego urwisa?
To ciekawe pytanie, nad którym musiałbym się dłużej zastanowić. Gdzie tkwi ta prawdziwa wersja mnie – czy bardziej w postaci „Heweliusza”, w nieśmiałych scenach erotycznych, czy jako burdeltata? To naprawdę intrygujące. Myślę, że prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku. Mam gdzieś w sobie te przestrzenie, które pokazuję i próbuję uwiarygadniać grając w różnych projektach.
Ta różnorodność jest bardzo istotna. Oczywiście czasem jest tak, jak mówisz – jesteś człowiekiem „do wynajęcia” i czasami jak przychodzi piąta rola, na przykład…
… policjanta.
Ile razy byłeś w kostiumie policjanta?
Nie zliczę. Przed policjantem grałem lekarzy, namiętnie. Były to małe rzeczy, ale miałem wtedy taki okres, że moja twarz wzbudzała zaufanie, więc dobrze wyglądałem w białym kitlu. Chociaż grałem też lekarzy-alkoholików, więc postacie tragiczne.
W „Informacji zwrotnej” masz bardzo ciekawą charakteryzację.
Człowieka, nawet po 50-tce, ciągle bawi to, jak założy coś śmiesznego na głowę i kogoś udaje. Wracając do projektów – to, że są różnorodne, daje mi siłę, napęd oraz wiele spotkań ze wspaniałymi ludźmi.
Rozmawiałam o tym ostatnio z Magdą Czerwińską, która opowiadała o spotkaniu Olą Terpińską – to daje jej energię, a ona sama wychodzi z takich spotkań bogatsza. Domyślam się, że nie mówisz tylko o aktorskich spotkaniach, ale również reżyserskich.
Każdy z reżyserów i każda z reżyserek, z którymi współpracowałam w ciągu ostatnich kilku lat, ma inną metodę pracy i inne techniki na dotarcie do aktora. Jedni odpuszczają i dają dużo wolności, inni są skupieni na tym, co wcześniej wymyślili. Myślę, że od każdego coś zaczerpnąłem – ważne jest, żeby to po prostu działało.
Lubisz, jak narzuca ci się jakąś wizję?
Nie, nie lubię. Bardzo sobie cenię zaufanie reżysera albo reżyserki.
Skoro już przeszedłeś casting…
Idealna sytuacja jest wtedy, gdy dostaję rolę bez castingu. Wtedy czuję też ogromny ciężar zaufania, bo ktoś mówi: „Tylko Konopka i nikt więcej”. To jest dowód najwyższego zaufania.
Z jednej strony to odpowiedzialność, a z drugiej potwierdzenie, od którego wyszliśmy.
Tak, bo wtedy wiem, że ktoś uważa, że tylko ja jestem w stanie zagrać to, co ktoś sobie wymyślił.
Miałeś tak ostatnio przy jakiś projektach?
Jest taki projekt, do którego ostatnio zakończyły się zdjęcia – „Przesmyk”. Dostałem tę rolę bez castingu. Byłem zdziwiony i zachwycony, że wszystko poszło bez problemów. A co do spotkań z ludźmi, to też mam kilka niesamowitych i kompletnie innych doświadczeń filmowych. Mówię o spotkaniach z Anką i Wilhelmem Sasnalami.
Mówisz o ostatnim projekcie, który nie miał jeszcze premiery?
Tak, nazywa się „Człowiek do wszystkiego”. Jeszcze przed tym projektem zrobiłem z nimi film „Nie zgubiliśmy drogi”. Tam reżyserką była Anka, a Wilhelm robił zdjęcia. Tutaj Wilhelm robił zdjęcia, a oboje reżyserują.
To jest całkiem inne kino, artystyczne. Coś, na styku sztuki, na pograniczu malarstwa i reżyserii.
Tak było w przypadku tego ostatniego filmu, który jeszcze nie miał premiery – jego powstanie było możliwe dzięki działalności malarskiej Wilhelma. Jednak Anka, jego żona, jest… trudno to ująć w słowa… razem tworzą wspaniale dopełniający się organizm. Wracając do planów filmowych – kiedy realizuje się serial dla Netflixa czy Maxa, to jest to jednak pewne zadanie, zlecenie od dużej korporacji zajmującej się produkcją rozrywki. Tutaj natomiast mamy pełną wolność. Oni mają budżet na film, ale żaden producent nie stoi za ich plecami.To daje niezwykłe poczucie swobody. Co więcej, pracują metodą, którą bardzo cenię, bo pozwala mi poczuć się istotnym elementem całej opowieści.
Czyli nie jesteś tylko aktorem, który ma wykonać zadanie. Jesteś współtworzącym, dyskutujecie nad postacią?
Na komercyjnych planach często brakuje przestrzeni na takie dyskusje, natomiast tam podchodzą bardzo poważnie do analizy każdej sceny, angażując wszystkich. Nie przychodzą z gotowymi odpowiedziami – wszystko dzieje się na planie, na żywo. Oczywiście, istnieje ryzyko, że trzeba coś nakręcić, a odpowiedzi wciąż brak, ale gdzie jest ryzyko, tam jest zabawa. W prawdziwej sztuce ryzyko jest nieodłącznym elementem. W tym układzie wyjątkowo dbają o moje artystyczne ego – mam poczucie, że moje zdanie jest ważne, a oni naprawdę je uwzględniają i to jest świetne.
Cały czas krążymy wokół tego potwierdzenia. Chcemy, żeby to, co robimy, było gdzieś dostrzeżone i docenione.
Wczoraj miałem krótką, ale intensywną rozmowę z Agnieszką Żulewską na planie kolejnego projektu. Zapytała mnie, czy kiedykolwiek przechodziłem kryzys. Odpowiedziałem, że choć nie miałem totalnego kryzysu zawodowego, to doświadczyłem traumatycznych momentów. Miałem wtedy nowonarodzone dziecko i musiałem zarobić pieniądze, jadąc na spektakl do Zielonej Góry. Wracając nocą, byłem kompletnie nieprzygotowany, nie znałem tekstu na odpowiednim poziomie, a reżyser publicznie mnie poniżył przy ekipie. Agnieszka podzieliła się swoimi doświadczeniami, mam nadzieję, że nie będzie miała nic przeciwko, jeśli o tym wspomnę. Powiedziała, że czasem miewa chwile zwątpienia co do sensu tej pracy. Obecnie sam przeżywam poważny kryzys związany z teatrem. Uważam, że jest to nieuczciwe wobec aktorów, którzy żyją z teatrów i tych, którzy nie mogą z tego wyżyć. Często mówię, że teatr powoli odchodzi do lamusa, że coraz mniej ludzi będzie nim zainteresowanych. Natomiast Aga uważa, że ludzie będą poszukiwać kontaktu z żywym człowiekiem.
Zgadzam z Agnieszką. Uwielbiam chodzić do teatru, szukam tego kontaktu. Miewałam niechęć do oglądania seriali i filmów, ale do teatru zawsze chodziłam namiętnie.
No tak – widzisz człowieka i odczuwasz jego emocje. Oczywiście, jeżeli mówimy o dobrym aktorstwie. A jeśli chodzi o sens tego wszystkiego to wydaje mi się, że sylwetka aktora jako wieszcza powoli zanika. Mamy te wielkie nazwiska jak Zapasiewicz czy Gajos. W czasach PRL-u, 30-40 lat temu, aktor był kimś – postacią, która niosła ze sobą tajemnicę, a jego słowo mogło strącać z piedestału. A dziś? Sztuka aktorska zaczyna sprowadzać się do czegoś w stylu: „Pani Jadziu, podoba się pani ten aktor? Nie, mnie się nie podoba. A mi nawet tak”.
Ranga tego zawodu trochę się zmienia.
Dokładnie o tym mówię. W pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać, czy to ma jeszcze sens. Takie spotkania, jak na przykład z Sasnalami, coś jednak zmieniają, uzmysławiają. Powodują, że jednak ciągle wierzę, że aktorstwo ma sens.
Jak nie aktorstwo, to co byś robił?
Mógłbym wrócić do nauczania wf-u.
Nie wierzę (śmiech). Muszę ci na koniec zadać to pytanie. Skoro masz wątpliwości do tego, czy ten zawód ma sens, to przeczytałam ostatnio na Facebooku, że wasz córka – twoja i reżyserki Agnieszki Smoczyńskiej – dostała się do szkoły teatralnej. Jak to mówią, genu nie wydłubiesz. Byłeś dumny, czy może wkurzony?
Jeśli kiedykolwiek zastanawiałaś się, czym są mieszane uczucia, to właśnie to – być aktorem i dowiedzieć się, że twoja córka dostała się do szkoły teatralnej. Z jednej strony to wspaniałe, że odkryła w sobie pasję i znalazła ludzi, którzy pomogli jej ją rozwijać. Po drugie, sam fakt, że się dostała, jest niesamowity, bo egzamin do szkoły teatralnej to prawdziwa loteria. Z drugiej strony, uprawiając ten zawód, wiem, jakie ma on ciemne strony i co ją może czekać.
Mając jeszcze takie nazwisko, które moim zdaniem może być utrudnieniem.
Myślisz?
Tak.
Jeżeli poradzi sobie z tym tak, jak Maciek Stuhr, to dlaczego nie.
Tekst: Kinga Burzyńska
Zdjęcia: Ewa Parteka