Kinga Burzyńska: Andrzej Chyra – aktor Nowego Teatru, „Papa” Feliks Stamm w filmie „Kulej. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Andrzeju, czy masz jeszcze siły opowiadać o tym filmie po tylu premierach?
Andrzej Chyra: Dzisiaj z tobą dam radę.
Kiedy więc Papa Stamm pojawił się w twoim życiu?
Nie przyszedł do mnie w konkretny sposób. Marta Kownacka, która prowadziła casting, zapytała mnie, czy zgodziłbym się przytyć do jakiejś roli. Nie miałem na to ochoty, bo w moim wieku przybieranie i zrzucanie kilogramów to już wyzwanie. Potem przyszła pandemia i temat zniknął. Wrócił dopiero krótko przed rozpoczęciem zdjęć, może miesiąc wcześniej. Granie postaci, którą wciąż wielu pamięta jest onieśmielające. Zwłaszcza w Polsce, gdzie starsze pokolenie ma jeszcze żywe wspomnienia o Feliksie Stammie, chociaż on sam nie udzielał się medialnie, był znany głównie z fotografii. Po onieśmieleniu nadeszło poznawanie Feliksa Stamma, bo ja również pamiętam go jako wyjątkową personę, postać obdarzoną estymą. Mój ojciec w młodości trenował sport, a później, choć sam przestał być aktywny fizycznie, zajmował się organizacją sekcji sportowych, w tym bokserskiej. Na przykład przez pewien czas był kierownikiem sekcji pięściarskiej w Górniku Polkowice, który boksował wtedy w drugiej lidze.
Żyłeś więc sportem?
Tak, absolutnie. Potem poznałem relacje od Pauli Stamm, prawnuczki Papy. Zasięgnąłem też języka w innych źródłach, obejrzałem zdjęcia i nagle pojawiła mi się postać, której nie znałem.
Zupełnie inna, niż ta z wyobrażeń.
Tak, z wyobrażeń i z tego, co Papa nam dał. Mam wrażenie, że Papa działał pod przykrywką Papy.
Aż tak?
Tak. To były inne czasy, dużo działo się pod przykrywką. Stamm był niezwykle nowoczesnym zarówno trenerem, jak i człowiekiem.
Nowoczesny człowiek?
Był niezwykle nowoczesnym i absolutnym rewolucjonistą, innowatorem w dziedzinie systemów trenerskich. Stworzył Cetniewo i zbudował całą wielką szkołę boksu, która przyniosła Polsce złote medale. Pięściarze, których trenował, odnosili sukcesy przez wiele lat, a on sam był trenerem reprezentacji Polski już przed wojną. Przenieść swoje doświadczenie i metody sprzed wojny na okres powojenny to naprawdę ogromne osiągnięcie – świadectwo jego fachowości i skuteczności działania. W scenariuszu postać Papy nie jest szczegółowo rozwinięta, jeśli chodzi o ukazanie jego działalności. Widzimy go głównie w kontekście współpracy z Kulejem oraz jego metod pracy. Z jednej strony był trenerem w kwestiach sportowych, ale też jednym z pierwszych, którzy zajmowali się psychologią sportową w Polsce.Niech nas nie zmyli jego przydomek ani wygląd. Dlatego mówię, że Stamm działał pod przykrywką Papy. To właśnie sprawiło, że mój początkowy niepokój z czasem zmalał. Pomyślałem, że widzowie filmów biograficznych oczekują pewnego podobieństwa – nie czułem, żebym był bardzo podobny, ale w jakiś dziwny do wytłumaczenia sposób myślę, że coś z tego Papy do mnie przeniknęło, poza moją świadomością.
Wygląda na to, że Stamm w jakiś sposób wszedł w ciebie.
Dokładnie. Pamiętam te czasy, choć urodziłem się w 1964 roku – roku pierwszej olimpiady, na której Kulej zdobył złoto w Tokio.
Tam też zaczyna się akcja filmu.
Tak, w tym momencie. Znam dobrze estetyczny i mentalny sznyt tamtych czasów. Wpakowałem to wszystko w postać Stamma i może rzeczywiście udało mi się jakoś zbliżyć do tej postaci.
Wspomniałeś, że Marta Kownacka pytała cię, czy przytyjesz do roli. Czy chodziło właśnie o Stamma?
Tak, Stamm miał bardziej pełne rysy twarzy, co nadawało mu charakterystyczny wygląd. Był jednak typem trenera, który uważał, że aby być wiarygodnym i być partnerem dla zawodników, musi sam utrzymywać ich poziom formy fizycznej – nawet w późnym wieku. Robił wszystko, by nikt nie mógł powiedzieć mu: „Co z tobą, dziadku?”.
Czyli cały czas trenował?
Tak, cały czas był w formie. Nie chciał odpaść. Myślę, że w momencie, gdy poczuł, że jego wydolność przestaje wystarczać, zaczął rozważać wycofanie się. I rzeczywiście, po długiej i bardzo owocnej karierze, zakończył swoją działalność najlepszego trenera w historii polskiego boksu.
Mówisz o złotych latach polskiego boksu. Nigdy przedtem ani potem nie osiągnęliśmy takich sukcesów. Dziś cieszymy się z jednego medalu bokserskiego – na ostatnich igrzyskach zdobyła go dziewczyna.
Pojechaliśmy z tym filmem do Paryża na pokaz. Żartowałem – wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnego złotego krążka – że oby te dwa złote medale w filmie rozpoczęły coś i żeby nie zostały jedynymi złotymi medalami na tegorocznej Olimpiadzie. Na szczęście nie były.
Jak wyglądał ten pokaz?
To było zaproszenie do udziału w wydarzeniu, które odbywało się w Domu Polskim – miejscu spotkań, gdzie można było przyjść, obejrzeć transmisje, uczestniczyć w spotkaniach ze sportowcami. Dla filmu był to rodzaj pierwszego sprawdzianu, ponieważ prezentowano jego wersję roboczą. Obraz i dźwięk nie były jeszcze w pełni ukończone, brakowało też muzyki.
Czy sportowcy go oglądali? Zastanawia mnie odbiór tego środowiska.
Oglądało go kilku sportowców, trochę działaczy i przypadkowych osób. Szczerze mówiąc, nie wiem do końca kto był na tej sali. Środowisko sportowe było bardziej pochłonięte igrzyskami, niż oglądaniem filmu o Kuleju. Dla mnie ta wyprawa była jednak ciekawym doświadczeniem, bo zetknąłem się ze sportowym światem, z którym nie mam na codzień kontaktu. Zrozumialem, że sport jest dziedziną niedoinwestowaną, to ciągłe poszukiwanie sponsorów, a ciagle nie ma u nas mody na wspieranie mniej politycznie istotnych dyscyplin. Piłka nożna ma pieniądze, bez względu na prezentowany poziom, chyba, że to też tylko złudzenie. Sport i kultura nie mają Polsce łatwo.
Wracając do Kuleja i boksu – nie musiałeś przytyć do roli Stamma, a mimo to stworzyłeś niezwykle przekonującą postać. Intryguje mnie to, co powiedziałeś o jego nowoczesności. Jak budowałeś tego Feliksa Stamma? Z czego go „złożyłeś”?
Myślę, że boks był dla Stamma życiem. Przed wojną był trenerem reprezentacji, po wojnie nim pozostał. Był człowiekiem pożytecznym dla władzy, ale interesowało go to tylko dlatego, by móc trenować zawodników. Wydobywał pięściarzy z różnych środowisk – z ulic, podwórek, a nawet więzień. Potrafił znaleźć naprawdę utalentowanych facetów, miał do tegoniesamowity instynkt. To on odkrył Kuleja, jeszcze jako młodzika. Była taka sytuacja z 1953 roku, kiedy na mistrzostwach Europy w Hali Gwardii polska reprezentacja zdobyła aż pięć złotych medali. Były wtedy telefony z KC z pytaniem, czy nie przesadzamy z „laniem po buźkach” towarzyszy radzieckich. Stamm podobno odpowiedział: „To oni boksują, nie ja”. To pokazuje, w jaki sposób, nie robiąc nic wbrew nikomu, starał się nie oddawać pola i doprowadzać rzeczy do końca. Trenowanie z jak największą ilością fantastycznych polskich pięściarzy było formą patriotyzmu, przejętego jeszcze z warszawskiej rodziny oficerskiej. Myślę, że Stamm był człowiekiem kultury, człowiekiem z elegancją. Nie tą popisową, ale elegancją człowieka, który doskonale wie, jak funkcjonować w świecie.
W twoim wykonaniu Stamm jest właśnie taki wycofany, elegancki – wystarczy jedno jego słowo.
To coś, co starałem się zrozumieć i oddać. Pamiętam ludzi z tamtych czasów – ich mentalność, wygląd, styl. To byli ludzie, którzy robili swoje, niezależnie od kraju, w którym żyli. Rok 1968, w którym rozgrywa się finał filmu, był przecież niezwykle ważny politycznie w Polsce. To było ciągłe działanie, pomimo ówczesnej sytuacji.
Mam swoją misję i ją wykonuję.
Nawet w trudnych sytuacjach. Historie z życia Kuleja są naprawdę niezwykłe, wręcz nieprawdopodobne.
Tak, gdy oglądałam film pomyślałam, że niektóre rzeczy musieli wymyślić scenarzyści, bo brzmią jak fabuła „Jamesa Bonda”.
Ta historia jest rzeczywiście niezwykła. Film ma wyjątkowy charakter – niecodzienny, jak na polskie kino.
Jest wręcz hollywoodzki.
Dokładnie. Xawery, który od lat marzył o adaptacji „Złego” Tyrmanda, wreszcie znalazł historię, która była bliska jego wizji. „Zły” to powieść o latach 50., warszawskim półświatku, nielegalnych zakładach sportowych, ale i wyższych sferach. Film o Kuleju przenosi nas do lat 60., ale duch opowieści pozostaje podobny. Xawery wreszcie znalazł historię, która była bliska jego wizji. Sięgnął do wzorców lat 60. – kina przygodowego, musicalowego, nieoczywistego. Zrobił coś więcej: stworzył mieszankę gatunków. Może nawet przypomina to koreańskie kino, dezynwolturę, przeskakujemy między konwencjami. Niektórzy zarzucają mu, że nie wiadomo na jaki film się zdecydował, co to jest za film – Xawery zdecydował się na film totalny. Film, na który przychodzisz do kina i…
… dostajesz wszystko.
Tak, jesteś zaopiekowany przez te dwie godziny. Ten film jest wręcz wypakowany wszystkim, co najlepsze. Tomek Włosok w roli głównej boksuje, dosłownie, na złoty medal. Michalina Olszańska, niezwykle ważna postać w filmie, żona głównego bohatera, odgrywa niezwykle istotną rolę. Film, oprócz bycia historią łotrzykowską o niepokornym, ale genialnym pięściarzu, jest też romansem. Wychodzisz z kina z uśmiechem, poczuciem mocy sprawczej. Wychodzisz z wiarą, że nawet z najbardziej beznadziejnej sytuacji, jeśli tylko masz wolę, można się podnieść. Kulej to miał – nieopanowany mus zwyciężania, co Stamm zauważył już na początku.
Prowadził go trochę jak po sznureczku, ale był też cieniem.
Dopóki wiedział, że może go prowadzić sam, to to robił. Gdy zrozumiał, że Kulej mu się wymyka, potrafił zmienić strategię. Czasem działał z daleka, interweniując tylko wtedy, gdy miał pewność, że będzie skuteczny. Gdy trzeba było, wysyłał innych.
Jak reżyser?
Tak, to jest właśnie nowoczesne trenerstwo – rozumieć wszystkie aspekty działania zawodnika, od fizycznych, przez psychiczne, po nastroje, predyspozycje i osobowość. W filmie Stamma nie ma aż tak dużo, ale jego obecność jest stale wyczuwalna.
A jak to wygląda w twoim życiu? Mówiłeś, że twój tata był związany ze sportem. Masz w sobie „przymus zwyciężania”?
Mam mus zwyciężania, ale może nie w kontekście sportu. Jak większość w młodości próbowałem różnych rzeczy. Byłem na przykład na trzech treningach rzutu oszczepem.
Naprawdę? Tego o tobie nie wiedziałam.
Tak, w liceum trener z klubu lekkoatletycznego Zagłębia Lubin zauważył, że mam szybką rękę – chyba po ojcu, który pchał kulą. Poszedłem na kilka treningów, ale szybko się to skończyło. Chodziłem po wielkim stadionie i próbowałem opanować technikę. Potem przyszły wakacje i już nie wróciłem. Uprawiam sport, ale nie wyczynowo – jeżdżę na nartach, pływam, kiedyś więcej żeglowałem. Czasem nurkuję – to są dyscypliny, które nie wymagają takiej codziennej regularności.
Ale twój zawód wymaga ciągłego zaangażowania.
Tak, mój zawód mnie nie oszczędza. Wystarczy, że zagram trzy razy „Costello” i mam tygodniowy trening z głowy.
Powiem ci, że dla mnie te cztery godziny w Nowym Teatrze mijają jak półtorej. Ale wracając do sportu, wspomniałeś, że masz „mus zwycięzcy”, tylko w innej dziedzinie. Gdzie go odczuwasz?
Chodzi o to, żeby zrobić co mam do zrobienia najlepiej, jak mogę. Kiedy gram główną postać, mój wpływ na całość jest większy, muszę się wówczas posługiwać pewnym wewnętrznym czujnikiem – co jest dobre, co wartościowe, w co warto inwestować czas. Czasami nie zgadzam się z jakąś opinią, dyskutujemy. Ale staram się nie odpuszczać, bo ostatnio za mało robię, żeby pozwalać sobie na traktowanie rzeczy jako wypełnienie czasu lub zarobienie pieniędzy. Nie lubię japońskiego wstydu – sytuacji, gdy wstydzisz się za coś, czego nawet nie zawiniłeś. W przypadku „Kuleja” tak nie mam.
Powiedziałeś, że grasz na tyle mało, że nie możesz niczego traktować po łebkach, ale masz ten ten głód, że chciałbyś więcej.
Tak jak każdy muszę pracować, ale też czuję, że wchodzę w kolejną kategorię wiekową jako aktor. I może nieskromnie, ale wydaje mi się, że z każdym rokiem więcej umiem. Chciałbym to wykorzystać, zaryzykować, sięgnąć po nowe wyzwania. Dla mnie każda rola jest ryzykiem – nigdy nie wiesz, czy trafisz, czy nie. Prawnuczka Feliksa Stamma bardzo dba o jego pamięć. To dzięki niej niedaleko Hali Gwardii stoi jego pomnik. Powiedziała mi, że zachowuję się dokładnie tak jak on, osiągnąłem ten sam rodzaj motoryki. W takich momentach czujesz, że coś „złapałeś” – czasem nie wiesz nawet skąd: z powietrza, ze wspomnień, z różnych drobiazgów. W tym przypadku mi się poszczęściło.
Myślę, że to nie tylko kwestia szczęścia, ale też charyzmy i talentu.
Może, ale ja myślę o tym bardziej jako o know-how. Czuję, że w pewnym sensie jestem trochę jak Stamm. Rozpoznaję wiele rzeczy. Jestem reżyserem – filmów może nie robię, ale reżyserowałem spektakle. Gram w teatrze i filmie. To wszystko sprawia, że wydaje mi się, że…
…spokojnie mógłbyś już zostać trenerem.
Mógłbym być trenerem, ale to mnie nie interesuje. To fascynująca rola, którą pewnie mógłbym się zająć, ale…
…są jeszcze role do zagrania.
Pracowaliśmy nad„Długiem”…
Ile to już lat minęło?
To było 25 lat temu. Zrobiłem ten film właściwie po skończeniu szkoły, po niemal 12 latach bez grania. W tamtym czasie miałem poczucie, że polskie kino jest w fatalnym stanie – lata 90. to był naprawdę trudny okres. W polskim aktorstwie królował styl kabaretowo-popisowy. Gangsterzy w filmach byli przerysowani, jakby wyjęci z kreskówek. W przypadku „Długu” długo pracowaliśmy nad zupełnie innym podejściem – nad stylem gry, który był przezroczysty, pozbawiony popisów, bez gangsterskiej frazeologii. Chcieliśmy stworzyć wielowarstwową, ludzką konstrukcję – postaci tajemnicze, interesujące. Takie, którymi losami można się przejąć. Próbuję wprowadzać ten styl gry przez całe moje życie.
I to jest coś, co widzimy w twoich rolach, również w Nowym Teatrze.
Tak, dokładnie. I to jest robota, która w moim odczuciu wciąż nie jest skończona. Patrząc na polskie filmy, widzę, że jest coraz więcej dobrych produkcji, ale nadal wiele brakuje. To nie jest tylko problem Polski – na świecie też jest różnie. U nas robi się mało filmów, a dużo seriali – serialowy styl jest aktorsko skrótowy, jest tam mniej czasu na budowanie postaci. Opowiadamy akcję, a nie ludzi. I wiesz, można powiedzieć, że on się trochę przenosi do filmu. Mam na myśli to, że aktorzy, którzy bardzo dużo grają w serialach, tracą pewną uważność, a nabierają nawyków. Ciężko im się odnaleźć w filmie na wysokim poziomie. Ale pamiętam doskonale epizod Marty Żmudy-Trzebiatowskiej u Xawerego w „Mowie ptaków”. To było coś niezwykłego. Widać było, że gdzieś pod warstwą serialowych ról drzemał wulkan, więc takie sytuacje też się zdarzają.
Trzeba rozdzielić te seriale, bo mówimy też o zupełnie innej sytuacji w filmie która zmieniła się przez pandemię i streaming. Dla mnie smutne jest to, że tak mało ludzi chodzi do kina.
To znaczy, że nie dostają czegoś więcej, czegoś innego, niż w serialach. Nawet kiedy gram w serialu, staram się robić film. Nie traktuję ludzi tak, jak chcą tego stacje telewizyjne – którym trzeba wszystko podać na tacy. Chcę prowadzić związek-grę, bez znaczonych kart, zaskakująco, bo wierzę w inteligencję widza.
Dlatego myślę, że „Kulej. Dwie strony medalu”, który stworzyliście razem z Xawerym Żuławskim, jest właśnie takim przykładem jakościowego dzieła, które naprawdę warto zobaczyć.
To jest film popularny, nie ma w nim bardzo pogłębionego portretu Kuleja, a mimo to masz poczucie jakości. To jak z filmem o Freddiem Mercurym – wiele osób pytało, dlaczego nie pokazano w nim jego świństw. Ale przecież każdy chciałby opowiedzieć inną historię. To jest pewnego rodzaju konwencja. O danym czasie i człowieku można powiedzieć kilka różnych historii.
O takim Eltonie Johnie mogłoby powstać piętnaście filmów.
Kwestia tego, czy ktoś chciałby te piętnaście filmów oglądać.
Byłeś niedawno służbowo w Chinach z Nowym Teatrem, wyjechaliście całą ekipą ze spektaklem „Wyjeżdżamy”. Miałeś już wcześniej okazję grać dla azjatyckiej publiczności?
Tak grałem w Korei Południowej, w Seulu. Graliśmy „Apolonię”.
To jest inne granie? Jak do tego podchodzisz?
Nie, nie jest inne. Paradoksalnie, widownia azjatycka – czy to południowokoreańska, chińska, czy tajwańska – bardzo dobrze odbiera nasze spektakle. Myślę, że to dlatego, że wojna, którą opowiadamy, jest uniwersalnym tematem. Nasza historia przechodzi od antyku, przez Holokaust, aż po współczesność. Wojna była wszędzie na świecie. Każdy z tych krajów ma w swojej historii momenty triumfu, ale także chwile pełne cierpienia. To sprawia, że publiczność azjatycka świetnie rozumie te historie, czasem odkrywając w nich rzeczy, które nam umykają. Na przykład, gdy byłem z filmem „11 minut” Skolimowskiego w Indonezji, ich odbiór był dla mnie zaskakujący. Dla nich ten film miał wymiar głęboko duchowy. Odbierali go jako opowieść bliską ich filozofii, z elementami transcendencji, które dla nas były bardziej formalnymi zabiegami.
Rezonowanie z publicznością jest niezwykle istotne.
Tak, ale kiedy masz przed sobą widzów o zupełnie innych rysach twarzy, mówiących innym językiem, z innym kodem kulturowym, to grasz trochę w ciemno. Ale kiedy słyszysz, jak widownia reaguje, to to cię do niej zbliża. Granie daleko od domu przynosi niespodzianki.
Fot. Michał Buddabar
Tekst: Kinga Burzyńska