Boksu można nie lubić i tym bardziej go nie oglądać. Ale Mike Tyson to nazwisko znane na całym świecie. Żelazny Mike przez długie lata był niekwestionowanym mistrzem świata wagi ciężkiej. Jego liczne zwycięstwa szły jednak w parze ze skandalicznym zachowaniem na ringu. Nie przeszkodziło mu to w dotarciu na sam szczyt. Bo jak mawia naczelna zasada show biznesu: „nieważne jak mówią, grunt, żeby nazwiska nie przekręcili”.
Wspominam o wadze ciężkiej, ponieważ jej popularność nie maleje również w świecie motoryzacji. Konkretnie mam na myśli SUV-y. Wyniki sprzedaży pną się w górę niczym krzywe prognozowanych zysków w Amber Gold. Tu zatem trzeba mieć swojego zawodnika i basta. Ford ma i to wcale nie od dziś. Model Edge jest bowiem produkowany od 2006 roku. Producent znacznie lepszą przyszłość widział jednak dla niego na rynkach północnoamerykańskich, dlatego też tam skierował wszystkie owoce swojej produkcji. Na drugą generację Europa musiała poczekać aż do 2016 roku. A ja jeszcze dłużej. Jednak warto było, bo w moje ręce trafiła najmocniej dopasiona wersja Vignale, która króluje na samym szczycie cennika. Jej znakiem rozpoznawczym są detale nadwozia w postaci m.in. chromowanych, 20-calowych felg, specyficznej atrapy chłodnicy i chromowanych dodatków. A to dopiero początek.
Tak jak wspominałam, SUV-y to obecnie „kategoria wagowa” ciesząca się największą popularnością. Producenci zatem dwoją się i troją, aby ich zawodnicy kładli przeciwników jednym ciosem. Pomóc w tym mają coraz lepsze materiały, silniki, napędy i skrzynie biegów. Ford odrobił zadanie domowe, bo oto zasiadam w naprawdę starannie wykonanej kabinie pasażerskiej. Do tego bardzo przestronnej. Miejsca jest tu wystarczająco na nieduże kinder party. O ile w ciemnym kolorze lakieru nie wygląda na tak okazały samochód (wiadomo, ciemny wyszczupla), o tyle za kierownicą szybko wzbudza respekt. To kontener na czterech kołach, czego najlepszym dowodem są cyfry: długość nadwozia wynosi 4,8 metra, a szerokość niemal 2 m. Ukoronowaniem tych gabarytów jest pojemność bagażnika, który przypomina garderobę (602 litry do półki pod tylną szybą, 800 litrów do dachu). Do tego schowki wielkości wiadra, które tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że ten samochód powstał głównie z myślą o rodzinie. Niemałej rodzinie. W mieście za kierownicą Forda Edge bywa różnie. Liczne czujniki oraz kamera cofania, która ma kąt widzenia niczym kameleon, nadchodzą z odsieczą wszędzie tam, gdzie robi się ciasno. Po zaparkowaniu w garażu nie dało się nie zauważyć, że Ford Edge wręcz rozlał się na całej powierzchni miejsca parkingowego.
Jednak szybko można o tym zapomnieć po wyjechaniu na drogę, bo za kierownicą można się poczuć pewnie i bezpiecznie niczym w kapsule wykonanej z tytanu. To z pewnością zasługa podwyższonej pozycji za kierownicą. Ale też sposobu, w jaki ten samochód się prowadzi. A prowadzi się tak stabilnie, że można odnieść wrażenie, jakby stanowił jednolity odlew. Testowana wersja była wyposażona w napęd na cztery koła, co z pewnością nie pozostawało bez znaczenia podczas pokonywania łuków i zakrętów. Owszem, nie jest to lekki samochód. Co wcale nie musi oznaczać, że paliwo wypija jednym duszkiem. Wysokoprężny silnik 2.0 TDCI Twin-Turbo o mocy 210 KM zadowalał się 10 litrami na każde 100 km, co stanowi bardzo przyzwoity wynik. Co więcej, doskonale radził sobie z wprawianiem w ruch tego samochodu. Myślę, że to najbardziej przyzwoita ilość mocy w przypadku tak dużego SUV-a. Wprawdzie producent w wersji Vignale oferuje również nieco słabszą, wysokoprężną jednostkę o mocy 180 KM, ale nie było mi dane sprawdzić, czy przy obecności całej rodziny na pokładzie radziłby sobie równie znakomicie, co testowany wariant. Po kilku dniach spędzonych za jego kierownicą dochodzę do wniosku, że to zapaśnik, który drogi na szczyt nie będzie sobie torował ciosami poniżej pasa. Ładnym wyglądem, świetnym zawieszeniem oraz dobrym wykończeniem skutecznie wywalczy sobie miejsce w ścisłej czołówce.