Zanim jednak przejdziemy do sedna sprawy, ustalmy sobie jedno: nie ma na rynku piękniejszych samochodów. Patrząc na każdy bez wyjątku egzemplarz MINI, ciężko się oprzeć wrażeniu, że radość wypełnia go po same brzegi. Tu cieszy nawet najdrobniejszy szczegół. A to dlatego, że nad każdym z nich pochyliła się banda naprawdę zdolnych bestii. Oczywiście producent zadbał, aby nikt, ale to nikt nie oparł się magii MINI. Mamy tu zatem do wyboru takie kolory nadwozia, z jakimi można się spotkać jedynie otwierając paczkę Haribo. A to dopiero początek zabawy. Dalsza zaczyna się przy wyborze koloru dachu, bocznych lusterek oraz kół. Jednym słowem zanim ruszymy do salonu po swoje MINI, warto zarezerwować sobie kilka dni urlopu, bo nigdy nie wiadomo, ile potrwa podjęcie ostatecznej decyzji.
Mi tym razem do testu przypadł MINI Cooper w limitowanej wersji Seven. To pokłon złożony modelowi Austin Seven, od którego w 1959 roku zaczęła się produkcja MINI. Pierwsze wrażenie: nic nowego, zakochałam się od pierwszego spojrzenia. Uczucie nie topniało również po zajęciu miejsca za kierownicą; tu każdy detal wręcz uśmiecha się do kierowcy. Szybko się jednak przekonuję, że nie jest to samochód dla każdego. Bo MINI Cooper ma to do siebie, że wyższym osobom potrafi utrudnić życie. Mówiąc konkretniej; w środku jest po prostu ciasno. Przednia szybka jest wąska niczym w czołgu. Przypomina tą z BMW Z4, w którym zresztą jest dwa razy ciaśniej. Czuję się jak zamknięta w ślicznym pudełku po butach. Podświetlenie wnętrza można dowolnie konfigurować. Ingerować możemy również w nastrój naszego MINI. Te są dwa: Sport oraz Green. Ich nazwy są tak jednoznaczne, że trudno się nie domyślić ich znaczenia. Jednak dla tych mniej wtajemniczonych: Sport to diabeł wcielony, a Green to ostoja spokoju. Za tym oczywiście kryje się zużycie paliwa, ale kiedy już uruchomi się silnik, jest to ostatnia rzecz, na którą się zwraca uwagę. A na co w pierwszej kolejności?
Zdecydowanie na zawieszenie. Twarde niczym Chuck Norris, doskonale trzyma całą konstrukcję, nawet na bardzo ostrych zakrętach. Producent obiecuje nam gokartową frajdę z jazdy i przyznaję, że po raz kolejny słowa dotrzymał. Uzupełnienie stanowi układ kierowniczy o sportowym zacięciu. To oznacza, że kierownica pracuje dość opornie. Całe szczęście, bo układ kierowniczy jest bardzo czuły i każdy, niezamierzony skręt może mieć swój finał w rowie. Kto jednak lubi posiłować się z samochodem, ten nie będzie zawiedziony.
Pod malutką maską MINI Cooper skrywa benzynowy, turbodoładowany silnik TwinPower Turbo, generujący moc 136 KM oraz 220 Nm momentu obrotowego. To oznacza, że MINI Cooper na co dzień jest prawdziwym kozakiem, ale na autostradzie łapie już zadyszkę. Niezależnie od mocy, warto jednak przejechać się każdym nowym MINI, które jest wyposażone w automatyczną skrzynię biegów. Czujna niczym ninja, jest po prostu idealnym przykładem na to, jak budować przekładnię marzeń. Oczywiście możesz próbować ją zaskoczyć, ale gwarantuję Ci, że ona w każdej sytuacji doskonale wie, który ma wrzucić bieg. Oby MINI pilnie strzegło recepty na swój mechanizm równie skutecznie, co Coca Cola. Bo to czysty cud techniki. Po kilku dniach spędzonych za jego kierownicą w końcu dowiaduję się, gdzie konkretnie znajdują się nerki. Widzę też minimalny przyrost w bicepsie, bo układ kierowniczy nie dawał za wygraną. Nie, to nie jest samochód dla każdego. Również ze względu na cenę. Ale gdybym miała powtórzyć to doświadczenie, to nie zawahałabym się nawet przez moment.