Kuba Wejkszner: Obejrzeliśmy właśnie wspólnie ANIMĘ w reżyserii Paula Thomasa Andersona, z muzyką i występem Thoma Yorka. Zanim przejdziemy do dyskusji chciałbym Cię zapytać – jak wrażenia?
Bartosz Maciejewski: Dobre niezmiennie. Jestem stały w uczuciach do Thoma i tego, co robi. Chociaż zmienia się przecież cały czas. Fizycznie i, przede wszystkim jego w kategorii performansu. Fascynuje mnie to co robi.
K.W.: Lubię gościa, ale. I tu się zacznie. Bo choć jego początkowe projekty miały trochę emocjonalnego nastolęctwa i były dość obuchowe w sposobie przekazywania treści, jednak były nieco bardziej transparentne i docierały do przeciętnego człowieka, bo były prawdą, która czasami żenuje, czasami przeraża. Tutaj natomiast, wydaje mi się, że nastolęctwo się nie zmieniło, ale zmieniła się forma. Wydaje się trochę bardziej eteryczny, trochę ładniej pachnący, ale w gruncie rzeczy, to te same, infantylne i nieprzemyślane pierdoły.
B.M.: Ostro. Jestem z nim odkąd razem z Radiohead nagrał “Kid A”. To był punkt zwrotny, definitywne odejście od rocka. To, co robi od kilku lat – w tym przede wszystkim takie kawałki jak “Lift” czy “Daydreaming” wpisują się w ten nurt. Jest spójnie chociaż cały czas to jest ewolucja. Ale umówiliśmy się, że pogadamy o Animie, więc skupmy się na niej.
K.W.: To o czym ona, według Ciebie, jest?
B.M.: To poemat o walce, która w końcowym rozrachunku nie ma sensu. Opowieść o jednostce wtłoczonej w masę.
K.W.: Albo – dość naiwna reinterpretacja konceptu Wielkiego Brata, Nowego Wspaniałego Świata itp., a na końcu, spoiler, okazuje się, że wygrywa, chciałem napisać człowieczeństwo, ale jednak miłość. Nie śmierdzi Ci to trochę tandetą?
B.M.: Nie, zupełnie. Z kilku powodów. Muzycznie broni się w 100%. Ale wiesz że ja wolę rozmawiać o obrazie i przekazie bardziej, więc na tym się skupię. Anima to opowieść o opętaniu, chorobie jednakowości, mentalnym zrobotozywaniu, obsesji podobieństwa, gdzie nie ma miejsca dla jednostki i indywidualizmu. To opowieść o labiryncie życia. Nie systemu, tylko życia, Kuba!
K.W.: No to to znam. Klisza tak zgrana, że już nawet spaleni studenci pierwszego roku kulturoznawstwa sobie to odpuścili.
B.M.: Tylko czy ktoś potrafi to pokazać lepiej od Yorke’a? Tak dosłownie, a jednocześnie tak metaforycznie? Moment, w którym Yorke odpada od ściany (życia) i uderza twarzą w bruk jest końcem tej walki. Taki mógłby być koniec, a jednak senna wizja trwa dalej. Jest też o wyzwoleniu. Tym wyzwoleniem jest miłość.
K.W.: Wydaje mi się, że choć było to dość atrakcyjne wizualnie, treściowo pozostawiało wiele do życzenia. I choć na tańcach się nie znam, to jednak wiedzy użyczyła mi moja nieoceniona Sylwia Nosarzewska, która również skwitowała, że to są dość znane patterny, począwszy od dużych podobieństw do choreografii Anne Teresa De Keersmaeker, aż do dość prostych rozwiązań z kontakt improwizacji.
B.M.: Skupiam się na własnym odbiorze. Może Animy powinno się słuchać i oglądać ją, mając na barkach kilka lat więcej. Może ta cała historia jest o dojrzewaniu, o tym, że wszystko i tak się kończy na miłości, potrzebie bycia kochanym Albo o tym, że wszystko się kończy. Po prostu.
K.W.: Może i tak. Co nie zmienia faktu, że krytykiem można być w każdym wieku. W tym duchu zatem, pozwolę sobie z mojego niedoświadczenia skrytykować dzieło Pana Andersona, Jaleta i Yorka, których zresztą bardzo sobie cenię. I choć może zarzut sam w sobie truizmu nie jest warty całkowitego odrzucenia dzieła, to jednak nie da się ukryć, że motyw – wszyscy jesteśmy robotami i należy wybudzić się ze śpiączki cywilizacji jest czymś, co nie leży mi samo w sobie. Abstrahując już od faktu, że “wszystko wyleczy miłość” jest nie tylko dość oczywista, ale, moim zdaniem, krzywdząca. Czy nie lepiej jest oswoić instytucje, z których i tak korzystamy, zindywidualizować je na swoje potrzeby, aniżeli być w wiecznej, dość megalomańskiej i mainstreamowej kontrkulturze na zasadzie – wszyscy śpicie, ale ja się obudziłem, pokażę Wam teraz nowy świat, zaraz po tym, jak nagram nowoczesną kamerą za kapitalistyczne piniądze, komercyjny produkt, w którym Wam o tym opowiadam? Czy może lepiej byłoby po prostu powiedzieć – hej, korzystamy z cywilizacji, daje nam ona bezpieczeństwo, wiedzę, możliwość komunikacji, podróży, rozrywkę, daje nam mnóstwo rzeczy – może zaprzyjaźnimy się z nią, zamiast ciągle twierdzić, że jest źle, a wszyscy są robotami. Bo jak gadasz z tymi ludźmi to trochę się wybudzasz z tego przekonania własnego, może śpiączki innego rodzaju. Bo widzisz różnego rodzaju inicjatywy oddolne, które jakoś pomagają temu światu w inny sposób niż siedzenie na kamieniu i bycie tajemniczym.
B.M: Może. Tylko, że ja widzę w tym gniew Yorka. Yorke nie chce się zaprzyjaźnić. Nie chce oswajać
Instytucji. Yorke po prostu zdaje sobie sprawę z rzeczywistości i nie lubi tego, co widzi, co mu się śni, co zresztą może być tym samym. To jest być może kwestia pokoleniowa. Powtórzę – bagaż życia – zmęczenie materiału, tego, że zawracanie rzeki nie ma sensu, że współczesność nas nie zmienia i nie zmieni, tylko każe się dostosować.
K.W.: Trudno mi powiedzieć co bym o tym myślał, gdybym miał inne cyferki w PESEL-u, więc mogę pomyśleć tylko na podstawie obserwacji własnych. I własne obserwacje prowadzą mnie do konstatacji, że, parafrazując poznańskiego rapera: ładnie ułożone, lecz niestety puste teksty (kultury). Może nas zmieniła? Może my się też zmieniliśmy, zmieniając ją? Może też, jest to kwestia doświadczenia w drugą stronę, bo gdy ma się go za dużo, człowiek zaczyna myśleć, że się nie da już nic zrobić. A potem przychodzi jakiś gówniarz, który o tym nie wie i robi to. Czy nie na tym polega rozwój?
B.M.: BM: Ale rozwój czego? Rozwój, który prowadzi nas do odhumanizowania, usprawnienia procesów, do jeszcze większego egoizmu? Do tego, że zapominamy o tym co najważniejsze a nie przydatne jedynie dla nas samych? Może więc w tym całym zidioceniu i odhumanizowaniu, w natrętnym wyścigu z innymi, czymś co nas uwalnia poza śmiercią jest właśnie miłość.