Bokiem

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Z daleka widać kłęby dymu. Słychać ryk silników. Nie byle jakich, bo moc niektórych z nich to prawie 1000 koni mechanicznych. Idziemy wprost do dżungli samochodowej, w której dzikie stwory pędzą przed siebie bokiem.

Mamy stałą ekipę. Dwóch komentatorów: Sergiusz Ryczel i Tomek Więcek, do tego wydawca Kuba Brzozowski i ja, piszący te słowa. Z cyklem Drift Masters Grand Prix jesteśmy już trzeci sezon. Każdy kolejny jest lepszy, bardziej emocjonujący, ognisty i głośny. Coraz wyraźniej eksplodują też emocje, zarówno wśród oglądających, jak i kierowców.

– Rozwijamy się bardzo szybko, dynamicznie. Teamy są coraz bardziej profesjonalne, kierowcy coraz lepsi – mówi dyrektor cyklu Drift Masters Grand Prix Tomasz Chwastek.

– Zaczęli Japończycy. To tam to wszystko się narodziło i rozkręciło w błyskawicznym tempie – opowiada Maciej Polody, dyrektor techniczny DM GP. – Mają tak wysoki poziom, że potrafią w trakcie jazdy zapukać rywalowi w szybę.

Drifting to nie wyścigi samochodowe. Tu nie wygrywa kierowca pierwszy mijający linię mety. Wygrywa kierowca precyzyjniejszy, bardziej skoncentrowany. I ten dysponujący bardziej niezawodnym autem. Drifting to taniec. I to w parach.

Idziemy przez park maszyn. Mijamy kolejnych mechaników i kierowców grzebiących przy swoich maszynach. Z każdym z nich wymieniamy kilka zdań. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, że znów mogą palić opony. Podekscytowani, że tym razem mogą to robić w Rydze – stolicy Łotwy. Od ostatnich zawodów w Płocku minęły trzy miesiące.

– Od tamtego momentu ani razu nie jeździłem swoim driftowozem – mówi Maciek Jarkiewicz.

Kilka metrów dalej samochód przygotowuje ekipa Kuby Przygońskiego, który jeździ niemal non stop. Ale drifting jest dla niego odskocznią. Jego życie samochodowe toczy się od Dakaru do Dakaru. Tu, na torach driftingowych, dysponuje najmocniejszym samochodem. Ale mimo że potrafi cudownie panować nad tymi mechanicznymi końmi, to jednak prawdziwym wirtuozem wśród drifterów jest dużo młodszy Piotr Więcek. Zjeżdża właśnie z toru po treningu. Urwany zderzak, resztki trawy wokół jednego z kół. Uśmiecha się gdy nas dostrzega.

– Jak jest? – pytamy przybijając „piątkę” przez uchyloną szybę.

– Zrobimy małe poprawki i zaraz będę gotowy – odpowiada nie przestając się uśmiechać.

Driftować zaczął na PlayStation. Ojciec pytał go wtedy patrząc w ekran: „Co to jest?”. Ale potem wciągnął się na tyle mocno, że teraz jest jednym z największych sponsorów tego sportu w Polsce. Jego BudMat wkręcił się między innymi w piłkarską Wisłę Płock by móc na stadionie imienia Kazimierza Górskiego utrzymać tor do driftingu.

Tuż za Piotrem pojawia się Adam Zalewski. Jeszcze niedawno mówiliśmy o nim Adaś, bo był najmłodszym kierowcą w stawce. Nie miał jeszcze prawa jazdy a już był  zwycięzcą zawodów. Miał 15 lat. Teraz już nie wypada mówić o nim Adaś.

– Jest mi obojętne czy tor jest szybki czy techniczny – mówi tuż po treningowym przejeździe.

Na jednym z torów zabiera mnie na przejażdżkę. Różni się ona od nawet najbardziej brawurowej jazdy ulicami miasta. Mam wrażenie, że lada chwila uderzymy bokiem samochodu w betonowe separatory. Ale „Rubik”, jak o Zalewskim mówi się w środowisku driftngowym, spokojnie panuje nad autem. W końcu obiecał mi: „Będę o ciebie dbał”

Na szybkich torach rozpędzają się nawet do 160 km/h i z tą prędkością wpadają w kontrolowany poślizg. Uczta dla oka. Jeżdżą na profesjonalnych torach, stadionach, ale też na parkingach przy centrach handlowych. Przy najwyższym stopniu bezpieczeństwa. Bo tak trzeba, taka jest organizacja Drift Masters Grand Prix.

Teraz jest zima. Ale czekamy już na wiosnę…i na ten ryk silników.

 

fot.: Edyta Bartkiewicz

Reklama