Najnowszy film cenionej francuskiej reżyserki Celine Sciamme opowiada historię zabronionego romansu dwójki kobiet. Marianne ma za zadanie namalować portret Heloise (będzie on posagiem dla jej przyszłego męża), jednak niespodziewanie zakochuje się w swojej niedoszłej modelce. Żyjące w realiach osiemnastowiecznej Francji kochanki próbują znaleźć w zakazanym uczuciu poczucie wolności, wyswabadzające z ciasnych więzów patriarchalnego społeczeństwa.
Docenione przez światową krytykę dzieło ma dużo mocnych punktów. Przede wszystkim jedną z wybijających się zalet jest hipnotyzująca warstwa audiowizualna. Przewijający się tu motyw sztuki malarskiej perfekcyjnie podkreśla niezwykle liryczna kompozycja niemal każdego kadru. Widać, że twórczyni ogromną wagę przykłada do estetyki filmu, co w dzisiejszych czasach nawet w tzw. kinie artystycznym wcale nie jest oczywistością. Jeśli istnieje coś takiego jak kinematograficzna poezja to zdjęcia w “Portrecie kobiety w ogniu” na pewno można do tej kategorii zaliczyć.
Ogromne brawa należą się też aktorskim popisom Noemie Merlant i Adele Haenel. Odgrywają one protagonistki z gracją pierwszoligowych baletnic. Rzadko przy użyciu słów, a częściej za pomocą gestów opowiadają widzom o uczuciu, w które rzeczywiście można uwierzyć. Ich rymujące się ze sobą ciała odnajdują perfekcyjną granicę pomiędzy sensualnością i erotyzmem, a obserwująca to wszystko kamera potrafi idealnie uchwycić oniryczną, trochę nierealną esencję relacji. Repertuar tajemniczych spojrzeń kobiet akcentuje fantasmagoryczną atmosferę filmu, wprowadzając odbiorcę w bardzo przyjemny, dwugodzinny trans.
Jest jednak jeden mały problem. Celine Sciamme nie wystarczyło stworzenie magicznej love story i postanowiła zaburzyć abstrakcyjną impresję, kilkoma niepotrzebnie schematycznymi zabiegami. Reżyserka wybija opowieść z hipnotyzującego rytmu poprzez wprowadzenie kanciastych ram melodramatu oraz banalnej emancypacyjnej polemiki, okropnie spłycającej teorię feminizmu.
Prawie każda sekwencja z udziałem osób trzecich ucieka od narracyjnego eksperymentu wprost w ramiona quasi-hollywoodzkiego romansu. Strażniczką tych nudnych do bólu realiów jest postać hrabiny, odgrywającej banalny archetyp złej macochy. Zderzenie poetyckiej stylistyki z przewidywalną strukturą melodramatu nie tylko nie nadaje historii dynamiki, a wręcz pozbawia ją czaru.
Kłopotliwy jest też socjologiczno-filozoficzny gorset “Portretu kobiety w ogniu”. Wzorem “Faworyty” Lanthimosa albo “Na pokuszenie” Coppoli, Sciamme próbuje zaskoczyć publiczność intrygującym odczytaniem opresyjnych klisz społecznego paternalizmu, jednak wynik jej starań jest daleki od satysfakcjonującego. To oczywiście niezależny, kobiecy głos, ale niestety zbyt zachowawczy, by sprowokować dyskusję. Łopatologiczne tezy są wprost podane na tacy przy pomocy kanciastych dialogów, a (zwłaszcza w trzecim akcie) żeński punkt widzenia często funkcjonuje jako efektowny, formalny rekwizyt. Sztampową fabułę doprawiono quasi-feminizmem w wersji “light” – przyswajalnym przez ogół, który zakocha się w symulacji światopoglądowej progresywności.
“Portret” stoi w rozkroku między intrygującą abstrakcją a zbyt dosłowną publicystyką. Naprawdę ciężko zrozumieć o co chodzi reżyserce, chcącej jednocześnie podbić nasze dusze surrealistyczną przypowieścią oraz pragnącej rozpocząć społecznie zaangażowany dialog. Szkoda, że odwaga formalna nie odpowiada tu tej merytorycznej, gdyż proponowana przez film myśl feministyczna nie ma najmniejszych szans na dokonanie rewolucji w umyśle odbiorcy. Mimo wszystko, warto obejrzeć tę pozycję dla nieprawdopodobnych doznań sensorycznych, a po ambitniejszą i bardziej bezkompromisową konwersację z upiorem patriarchatu lepiej wybrać się do uniwersum pana Lanthimosa.
Dziękujemy Kino Kameralne Cafe za możliwość obejrzenie seansu.