W tym roku David Michod zdecydował się na podbój platform streamingowych. Najpierw pokazał światu emitowaną na antenie HBO GO serialową ekranizację “Paragrafu 22” Josepha Hellera, a teraz na serwis Netflix trafiło jego pełnometrażowe przedsięwzięcie “Król”. Ten film to historia Króla Henryka V – młodego następcy angielskiego tronu, który nieco wbrew swojej woli musi wziąć odpowiedzialność za militarne konflikty wywołane przez panującego wcześniej ojca oraz ujarzmić pogrążający królestwo chaos. Co ciekawe, pomimo tego, że mamy do czynienia z dwuipółgodzinnym freskiem, ciężko nazwać dzieło Australijczyka standardowym historycznym widowiskiem.
To skrajnie nieefektowna, surowa fabuła, w której nie ma miejsca na heroiczne czyny czy spektakularne triumfy armii. Nawet grany przez Timothee’go Chamaleta syn Henryka IV, który początkowo próbuje podążać za szlachetnym moralnym kompasem, w końcu przechodzi na ciemną stronę mocy. Od pewnego momentu bardziej interesuje go własny wizerunek dominującego władcy niż dobro poddanych.
Odarta z liryzmu jest tu też sama wojna, pokazana za pomocą uproszczonej do bólu narracji. Michod nie bawi się w przedstawianie kolejnych warstw konfliktu, nie interesuje go też zbytnio etyczna powłoka konfliktu. Reżyser bezkompromisowo odrzuca wszelki potencjał na filozofowanie wokół pola bitwy. Dla niego militarne zmagania to po prostu ohydne bójki spoconych mężczyzn, zostawiające po sobie stosy śmierdzących, gnijących ciał. Takie podejście skutecznie ukazuje barbarzyńską naturę epoki.
Odbieranie liryzmu kronice średniowiecza wpływa także na portrety protagonistów. Niestety są one narysowane dość niedokładnie, bez wgłębiania się w charakterologiczne szczegóły. Michod zrównuje rodzinę królewską z przeciętnymi żołnierzami, przypisując wszystkim bohaterom działania pod wpływem tych samych najniższych instynktów. “Król” mocno ryzykuje tym całkiem ciekawym konceptem i ostatecznie ponosi porażkę. Postaci są bowiem aż nadto jednowymiarowe i przez to naprawdę ciężko przejąć się ich losem.
Na tle schematycznie skonstruowanych osobowości wyróżnia się jedynie odgrywający rolę władcy Francji Robert Pattinson. Brytyjski aktor pojawia się na ekranie na zaledwie kilka minut, ale dominuje nad resztą obsady powalającą na kolana teatralno-przerysowaną pozą. Jeden z najciekawszych aktorów swojego pokolenia wzorem niezrównanego Nicolasa Cage’a połyka w całości otaczającą go scenerię. Groteskowe zachowanie tworzy ciekawe kontrastowe zestawienie z ultrarealistycznym brutalizmem filmu. Michod posługuje się wyciętym z komiksu antagonistą, po to, by odnieść się do hollywoodzkiego modelu dramatu historycznego. Wpisując standardowy “czarny charakter” w swoją przerażająco naturalistyczną opowieść, reżyser pokazuje infantylizację grozy wojny, jakiej codziennie dopuszcza się kino głównego nurtu.
“Królowi” należą się brawa za stylistyczne ryzyko. To opowieść sprzedana w formacie epickiego widowiska, ale całkowicie rezygnująca z wszystkich kluczowych składników podobnych historii. Herosi nie wzbudzają sympatii, sceny batalistyczne wywołują ból głowy, a jedyna zapadająca w pamięć postać jest chodzącą dekonstrukcją oczekiwań widza.
Na pewno jest to ciekawy eksperyment, natomiast pozostaje pytanie, czy uzasadniony. No bo co tak naprawdę Michod próbuje nam przekazać? Przecież rzekomy liryzm wojny krytykowali jego koledzy i koleżanki po fachu już dawno, dawno temu. Z kolei o potędze władzy korumpującej niewinne dusze X Muza opowiadała chyba jeszcze częściej.
Należy chyba potraktować ten projekt jako wyjątkowo odważne, ale jednak tylko ćwiczenie formalne. Być może Michod wcale nie potrzebował aż stu pięćdziesięciu minut, żeby je odpowiednio zrealizować, ale kim ja jestem, by zabraniać autorowi “The Rover” albo “Królestwa zwierząt” takich strukturalnych zabaw?