Pretekstem do napisania powieści dla Colsona Whiteheada była autentyczna historia. Studentka archeologii z Uniwersytetu Południowej Florydy odkrywa pierwsze z czterdziestu trzech ciał niedbale zakopanych na terenie dawnego poprawczaka. Może nie tak dawnego – ostatni „uczniowie” zamieszkiwali jego mury jeszcze w 2011 r.
Szkoła istniała na Florydzie – Dozier School of Boys i jej przerażająca historia stała się kanwą opowieści o złu, rasizmie i niezmienności ludzkiej natury.
Elwood miał szansę zrobić wielką karierę naukową. Jego niecodzienny pęd do wiedzy, rzetelność, pokora i przyzwoitość wpojone przez babcię wyróżniały go w dzielnicy Frenchtown, słynącej z walk o prawa Murzynów.
Bardziej lub mniej świadomie od dziecka czynił wszystko, żeby swój los odwrócić. Czytał dużo książek przygodowych, pasjami czytał i gromadził komiksy, z dumą słuchał niemal w kółko płyty z przemówieniami Martina Lutera Kinga. Powtarzał za nim: „musimy wierzyć we własną duszę, w to, żer jesteśmy kimś, że się liczymy, że jesteśmy wartościowymi ludźmi i musimy kroczyć po ścieżkach życia z godnością, z poczuciem bycia kimś”.
Być może dlatego Elwood decyduje, że pójdzie do college’u jako pierwszy z rodziny. Jego babcia i mama pracowały w Hotelu Richmond od najmłodszych lat. Gdy Elwood miał lat 14, dyrektor hotelu oznajmił, że zatrudni go jako boya. Chłopiec niespodziewanie odmawia i decyduje się na prace w trafice Włocha Marconiego – obcuje codziennie z prasą i książkami. Pracuje po lekcjach i w weekendy, połowę wypłaty oddaje babci Harriett, połowę odkłada na college.
Kiedy ma już szansę szkołę rozpocząć, z oszczędności korzysta z propozycji podwiezienia. Nie wie, że samochód jest kradziony. Nikt Elwooda nie pyta o okoliczności wydarzenia. Zakłada się z góry, że jest winny. W końcu jest Czarny. Alwood ląduje w poprawczaku zwanym Miedziakiem.
Brutalnym życiem w Miedziaku nie rządzą żadne zasady – oprócz ślepej nienawiści, która nawet nie ma nic wspólnego z konkretnymi ludźmi. Najgorsze, co przydarzało się Elwoodowi, przydarza się mu codziennie. Przemoc jest tu jedyną dostatecznie silną dźwignią, żeby wprawiać świat w ruch. Nawet jeśli nie masz kłopotów, one mogą do ciebie przyjść i się w tobie i wokół ciebie rozgościć. Można było na zawsze ugrzęznąć w gąszczu pecha, przez którego w ogóle znalazło się w Miedziaku. Przecież tutaj nawet Campbell, szkolny psycholog, wybierał pod prysznicem chłopców na randki. Kary fizyczne są na porządku dziennym, ale najbardziej rozstrajające jest poczucie istnienia nieistniejącego prawa, bo to oficjalnie istniejące w żaden sposób nie działa. Elwood, wychodzący z założenia, że brak reakcji na niegodziwość oznacza podkopywanie własnej godności, bardzo szybko dowiaduje się, jak bardzo idealistyczny system wartości nie sprawdza się w realnym świecie, szczególnie zbudowanym na rasizmie. W Miedziaku świat instruuje zupełnie inaczej niż czuła i kochająca babcia Harriet: „nie kochaj, bo ci, których kochasz, odejdą, nie ufaj, bo zostaniesz zdradzony, nie sadź się, bo cię udupią”.
Do Elwooda dociera jeszcze w czasach jego dzieciństwa, że można zmienić prawo, ale nie można zmienić tego, jak się ludzie nawzajem traktują.
Dwie sceny z książki mają szansę pozostać w pamięci czytelnika na zawsze. Pierwsza przywołuje wspomnienie Elwooda ze szkoły. Głodny wiedzy i poznawania świata aż drży na widok podręcznika, który w jego ręce przekazał łaskawy biały pan. Zanim jednak przystąpi do pozyskiwania wiedzy, będzie musiał pieczołowicie powycierać marginesy i zamazać wszelkie obrzydliwe komentarze i groźby pod adresem Czarnych w ogóle, musi pieczołowicie każde z bluźnierstw bez utyskiwań zamazać. Próbować zapomnieć, nie reagować.
Wymowa drugiej sceny przywodzi na mysl memento. Elwood jako dwunastolatek zakochuje się w encyklopedii. Któregoś razu do hotelowej kuchni trafia taka migiczna, wielotomowa książka, a Elwood tylko marzy o tym, że by ją mieć na własność. Zakłada się z jednym z Teksańczyków, że wygra konkurs na jak najszybsze wycieranie talerzy i dzięki temu zabierze księgi do domu. Wygrywa jednym talerzem. Kiedy zachwycony siada, żeby książki poczytać i zacząć zgłębiać, okazuje się, że tylko pierwszy tom jest zadrukowany. Pozostałe tomy encyklopedii to puste kartki, błąd w druku. Pracownicy kuchni zadrwili z miłości Elwooda do wiedzy i potrzeby samokształcenia; dobrego serca i dziecięcej naiwności. Takich upokorzeń nie zapomina się do końca życia.
W poprzedniej (wyśmienitej skądinąd) książce tytułowa kolej podziemna była metaforą szlaku kryjówek i kontaktów dla niewolników uciekających do Kanady, z dala od piekła Południa. Nagrodzona Pulitzerem i National Book Award powieść opowiadała o nastoletniej Corze, uciekinierce z plantacji w Georgii.
Narracja korzystała z róznych środków formalnych: języka suchych faktów, fantazji, wyostrzania obrazu, mikroskali, onirycznego obrazowania rodem z koszmarów: kiedy Corze cudem udaje dotrzeć się do Karololiny Południowej, biali namawiają ją na sterylizację.
O ile poprzednia książka konstrukcyjnie osadzała się na obrazach i silnie czerpała z językowych eksperymentów, o tyle “Miedziaki” uderzają suchą, przezroczystą narracją, językiem zaczerpniętym trochę z reportażu, trochę z akt sprawy karnej.
Najbardziej przerażająca w książce jest beznamiętna, niekiedy nawet nudnawa narracja, która sprawia, że opisywane wydarzenia docierają do nas z opóźnieniem – przez to ich siła rażenia jest dużo większa. Z czasem łapiemy się na tym, że czytamy o oczywistościach, które nas już w żaden sposób nie są w stanie zdziwić – i to drugi moment, który budzi w nas przerażenie. Rasizm, o którym książka traktuje, to w Ameryce od dawna skodyfikowana i usankcjonowana działalność, mająca na celu wzmocnienie hegemonii jednej grupy kosztem drugiej. Rasizm i biała supremacja są ideologiami leżącymi u podstaw ekonomicznego wyzysku Czarnych, którym nadano moc prawną poprzez działalność Jima Crowa. Prawa te przekazują moc w ręce białych ludzi. W rezultacie z pokolenia na pokolenie przekazywane jest piętno niewolnictwa, przed którym nie sposób uciec. Pradziadek Elwooda trafił do więzenia, bo nie utąpi miejsca białek kobiecie na chodniku. Jego dziadek z kolei oberwał w głowę krzesłem, kiedy próbował rozdzielić awanturników, czyli zareagował tak, jak odpowiedzialny obywatel zareagować powinien. Narracja Whiteheada sprawia wrażenie, że nikt jeszcze nie wymyślił skutecznego zaklęcia na zatrzymanie pokoleniowej powtarzalności stygmatyzacji. Powieść pozostawia po sobie cierpkie poczucie, że nawet w naszym, polskim ogródku, taka historia miałaby szansę zaistnieć. Albo ma.
W szerszej perspektywie – “Miedziaki” to opowieść o bezsensie resocjalizacji, potrzebie obrony ludzkiej godności, meandrach przyjaźni i potędze pamięci. Jak tak w “Kolei podziemnej” – po doświadczeniu poprawczaka chłopcy nie przestają uciekać, tli się w nich nieustanny bunt. Mieszkańcy poprawczaka zawsze będą zbiegami, bez względu na to, w jaki sposób się stamtąd wydostali, czy karę odsiedzieli, czy na pobyt zasłużyli. Nawet poza murami „szkoły naprawczej” wcześniej czy później Ameryka ich dopada, bo o sprawiedliwości mogą zapomnieć.
“Miedziaki” to również opowieść o zaślepieniu złem i złudnym przekonaniu o tym, że sami możemy dać sobie prawo do decydowania o ludzkim życiu. Nieskończoną podłość gładko wytłumaczy się “Bożą wolą”, “przeznaczeniem” albo usprawiedliwi meandrami historii.
Colson Whitehead, “Miedziaki”, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2019.