Wydana w połowie listopada kompilacja “Conversation Piece” była reklamowana jako prawdziwy rarytas dla wszystkich oddanych miłośników Davida Bowiego. Gigantyczna składanka zawiera aż pięć dysków wypełnionych po brzegi muzycznymi resztkami pozostawionymi przez zmarłego artystę – niepublikowanymi dotąd demówkami, szkicami utworów oraz nowymi wersjami dobrze znanych kompozycji. Zbiór piosenek wracających do samych początków kariery Ziggy’ego Stardusta, czyli końcówki lat sześćdziesiątych, ciężko jednak nazwać materiałem wartym zachodu. To nie żaden hołd dla słynnego muzyka, a próba wmówienia słuchaczom, że autor “Heroes” nie ma prawa odchodzić z tego świata i nawet pośmiertnie musi nieustannie zabawiać publiczność.
Istnienie pozagrobowych albumów Elvisa Presleya, 2Paca, Prince’a, czy właśnie Bowiego udowadnia, że fani nigdy nie pozwalają swoim ulubieńcom na spokojne pożegnanie. Wielcy artyści już za życia byli przecież traktowani jako własność odbiorców, dostarczająca przyjemność dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nic więc dziwnego, że po ich spotkaniu z Tanatosem publika dalej domaga się kolejnych kontynuacji naturalnie zamkniętych, kreatywnych rozdziałów. W tym przypadku dostajemy prawie pięć godzin muzyki, której nie obowiązuje kontrola jakości. Kolaż wprawek i wersji demo służy jedynie zaspokojeniu żądań konsumenta, wymagającego od idola gwarancji długowiecznych uciech.
Ta antologia jest też symbolem wścibskiej natury fanów. Niemal każdy miłośnik muzycznych doznań pragnie poznać proces twórczy “od kuchni”. Popularność filmów dokumentalnych albo bootlegów kolekcjonujących nieznane przeboje wynika właśnie z żądzy odkrycia tajemnicy, którą skrywa sztuka. Niestety, detektywistyczne dociekania pozbawiają teksty kultury intrygującej, nieodgadnionej aury. Odkrywające kolejne elementy układanki retrospektywne wydawnictwa zdradzają wszelkie szczegóły mechaniki magicznej sztuczki, która nagle staje się równie trywialna, jak popołudniowe wyjście na zakupy.
Ponadto, “Conversation Piece” kompletnie nie szanuje wartości kryjącej się w “Blackstar” – finalnym krążku Bowiego. Epilog podsumowujący jego artystyczną drogę poprzez czterdziestominutowy mariaż mrocznej poezji i eksperymentalnego jazz-rocka stawia, wydawałoby się perfekcyjną kropkę nad “i”. Tymczasem, pojawiające się na rynku kolejne pozycje, zbijające fortunę w konwencji post mortem, zupełnie negują sens powstania “Czarnej Gwiazdy”. W kontekście zalewających półki oraz serwisy streamingowe wspominkowych tytułów, album opowiadający o harmonijnym pożegnaniu z ziemskim światem brzmi trochę jak gorzki dowcip.
“Nowe” wydawnictwo Davida Bowiego to gratka tylko dla kolekcjonerów powierzchownych wrażeń, którzy chorobliwie kompletują wszystkie artefakty brytyjskiego twórcy. Ktoś, kto porównuje konsumpcję kultury do zbierania kart z ulubionymi sportowcami, pewnie rzeczywiście uzna kompilację za ekskluzywny towar. Natomiast osoby szanujące dyskografię Davy’ego Jonesa na pewno zauważą, że podobne projekty wcale nie celebrują dokonań ikony popkultury, a raczej rozmieniają je na drobne, stopniowo redukując ich uniwersalne znaczenie.