Netfliksowa ekranizacja “Wiedźmina” ujrzała światło dzienne w idealnych okolicznościach. Marka wykreowana przez Andrzeja Sapkowskiego ostatnio triumfowała na całym świecie pod postacią gry komputerowej, a niedawne zakończenie serialowej “Gry o tron” dało szansę historii Geralta z Rivii na wypełnienie luki w krajobrazie telewizyjnego fantasy dla dorosłych. Oczekiwania wobec tego projektu były więc wyjątkowo duże. Niestety, magiczna epopeja z Henrym Cavillem w roli głównej w ogóle ich nie spełniła.
Pierwszy sezon sagi kompletnie ignoruje istniejący od ładnych paru lat dekonstrukcyjny kontekst historii spod znaku “magii i miecza” i oferuje odbiorcy wrażenia na poziomie obiadowych emisji “Herkulesa” albo “Xeny: Wojowniczej Księżniczki”. Już podczas prologu ukazującego pokraczny pojedynek Geralta z przerośniętym pająkiem, ma się wrażenie obcowania z przejaskrawionym uniwersum w stylu oryginalnego “Star Treka”. Wygląda to tak, jakby członkowie ekipy odpowiedzialnej za adaptację zanegowali cały dorobek Neila Gaimana, czy Clive’a Barkera i wciąż kojarzyli uprawianą przez nich stylistykę z obowiązkową kombinacją kiczu oraz umowności.
Oczywiście pójście w camp nie byłoby niczym złym, gdyby towarzyszyłaby mu świadoma autoironia. Nasza post-hobbitowska i post-narniowa popkultura powiedziała już wszystko na temat motywu współczesnej baśni, więc nie da się go efektywnie przetwarzać bez choćby odrobiny dystansu. Tymczasem tutaj mamy do czynienia z przedsięwzięciem uprawiającym wierny recykling wspomnianych wcześniej tekturowych, popołudniowych spektakli oraz równocześnie pragnącym wcielać w życie pożyczony od George’a R.R. Martina przepis na “mroczne” i “dojrzałe” fantasy. Te dwa pomysły zupełnie się ze sobą nie kleją.
Niepraktyczność koślawego duetu estetyk można zaobserwować w rytmicznej strukturze odcinków. Każda godzina oczywiście dorzuca kolejną cegiełkę do mozolnie budowanej Wielkiej Narracji, ale w dużej mierze opiera się na formule “potwora tygodnia”. Białowłosy wojownik najpierw pokonuje kolejne monstrum, następnie uwalnia okolicę od nadrealnego terroru, a na koniec zyskuje monety i powszechny szacunek. I tak w kółko aż osiem razy. Komfortowa regularność znowu przypomina polsatowskie perypetie Kevina Sorbo, które dawno temu wprowadzały odbiorców w przyjemny trans, proponując eskapistyczny porządek cyklicznych zwycięstw Dobra ze Złem. Autorzy “Wiedźmina” nie byliby jednak sobą, gdyby nie zepsuli niewinnej zabawy tryskającymi na lewo i prawo litrami posoki. Co ciekawe, karykaturalna brutalność nie tylko nie dodaje pojedynkom powagi, a wręcz dodatkowo potęguje wrażenie telewizyjnej mistyfikacji. Twórcy serii usilnie próbują wmówić odbiorcy, że to, co nierealne jest realne i co gorsza, robią to bez choćby porozumiewawczego mrugnięcia okiem.
Paradoksalnie, sztuczną pompatyczność serialu akcentują wszelkie elementy humorystyczne. Dowcipy są prawie zawsze kompletnie przestrzelone, bo unosi się nad nimi gigantyczna duma z prezentowanego materiału. Naszpikowane standardowymi tropami uniwersum (mrukliwy, ale sprawiedliwy łowca, czarodziejska femme fatale, niewinne dziecię z boskim “darem”) aż prosi się o przebijający patos metakomentarz, który mógłby wpuścić trochę świeżego powietrza do monumentalnej stęchlizny scenariusza. Tymczasem żart w “Wiedźminie” jest zdecydowanie “wewnętrzny”, a nie “zewnętrzny”. Opiera się na sprytnych puentach protagonistów, sprzedających ekranowe konwersacje jako popis ultrabłyskotliwej retoryki twórców. Komizm funkcjonuje w głębi fikcji, symulując zdrowy dystans do opowiadanej historii, wciąż jednak pozostając w ciasnych ramach konserwatywnego fantasy.
Najnowsza adaptacja prozy Sapkowskiego jest nienaturalną hybrydą – niecampowym campem. Kartonowe postaci przeżywające przerysowane rozterki w udającej odrębny mikrokosmos scenerii o rozmiarach domku dla lalek – to charakterystyka, która powinna stanowić inspirację do polemiki, a jest tu traktowana jako samowystarczalna artystyczna wizja. Netfliksowe przygody Geralta z Rivii wyobrażają sobie fantasy, które zawsze było i będzie tylko niespełnionym marzeniem. Pierwszy rozdział serii materializuje sen o gatunku krystalicznie czystym oraz absolutnie niewinnym, nienaruszonym przez ironię i cynizm XXI wieku. W tym śnie powtarzane do znudzenia słowo-klucz “przeznaczenie”, a także niby komputerowe, a jednak gumowe efekty specjalne mają wręcz emanować szlachetnością. Łatwo byłoby wytłumaczyć tę fantazję nostalgicznym powrotem do korzeni. Problem jednak w tym, że idealistyczna, prostoduszna fantastyka nigdy tak naprawdę nie istniała. Przecież nawet przytoczony przeze mnie wcześniej “Star Trek” był nafaszerowany samoświadomymi, teatralnymi harcami Williama Shatnera, a na przykład “He-Man i Władcy Wszechświata” operował językiem memów, jeszcze przed złotą erą internetu.
“Wiedźmin” tęskni więc za czymś, czego nie było i schlebia oczekiwaniom widowni, które nie istnieją. Możemy więc uznać, że pierwszy sezon po prostu nie istnieje i za rok dać szansę drugiemu.