Pierwszy krok był zaskakująco zwyczajny. Młody automatyk, projektant instalacji elektrycznych na budowach ursynowskich blokowisk, dostał wezwanie do dyrektora. Partia postanowiła zbadać nastroje załóg po wystąpieniu premiera Edwarda Babiucha. Kierownik biura projektowego, dobry komunista, czmychnął akurat na urlop, więc dyrektor wezwał Markiewicza. Wszyscy pokiwali głowami, że przemówienie dobre, ludzie zadowoleni, choć z nutką sceptycyzmu. Tydzień później było wystąpienie I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. I znowu wezwali kierowników.
– Wszyscy rozpływali się w zachwycie, że teraz Polska będzie to kraina miodem płynąca. Ja nie jestem typem rewolucjonisty, starałem się nie odzywać, ale tak mnie wkurzyli, że wybuchnąłem. Powiedziałem, co myślę. Komuś tam nawet naubliżałem, żeby nie łgali.
Rozniosło się po budowach i tak los sprawił, że Tadeusz Markiewicz został głównym opozycjonistą w całym zjednoczeniu.
Czasami los stawia właściwych ludzi na właściwym miejscu.
Kiedy powstała nieformalna komisja postulatowa do rozmów z legalnymi Związkami Zawodowymi i administracją, to od razu go ludzie wybrali. Po podpisaniu Porozumień Gdańskich, został zakładowym przewodniczącym Solidarności i delegatem z Mazowsza.
Trzynastego grudnia uniknął aresztowania.
– Przyszli po mnie oczywiście, ale przypadek sprawił, że miesiąc wcześniej sprzedaliśmy mieszkanie, żeby się przenieść do domku w Radości. I kiedy przyszli, mieszkał tam kto inny. Młody człowiek, którego związali i wyprowadzili. Siedział tydzień, zanim się to wyjaśniło. No i dzisiaj ten chłopak jest weteranem Stanu Wojennego. Markiewicz ukrywał się na terenie Anina. U różnych ludzi. Zresztą ukrywało ich się tam wielu. Cały zarząd Solidarności z Kraśnika, z PZO. Cały Anin konspirował. Kierował tym śp. ksiądz Kalisiak. Konspiracja nie polega na tym, żeby się ukrywać. Paweł Pąkowski z KOR-u i drukarz nielegalnej Niezależnej Oficyny Wydawniczej Andrzej Górski potrzebowali trzeciego do drukarni. Ich kolporter wpadł i już był w internowaniu. Drukarnia była w Falenicy, nigdy nie wpadła. Właścicieli domu stan wojenny zastał w USA i nie wrócili. O tym, że mieli w piwnicy najbardziej poszukiwaną przez SB tajną drukarnią w Polsce, dowiedzieli się dopiero w 2005, kiedy przyjechała telewizja. Tadeusz Markiewicz nigdy nie mówi, że jest drukarzem oficyny NOWA.
– Nigdy tak o sobie nie myślałem. Uważałem po prostu, że jestem żołnierzem Solidarności. Kiedyś zadzwonił ksiądz Kalisiak i mówi: „synu, masz przyjechać natychmiast się wyspowiadać, bo już dawno nie byłeś tutaj”. Jadę, a tam przed plebanią w tirze czeka nowy offset i ksiądz go daje w moje ręce. Ubecy na granicy nie poznali się na tym, co jest w skrzyniach. To był początek stanu wojennego, zajmowali się wtedy wyłapywaniem tych, co się ukrywają. Offset uruchomił zawodowiec, Andrzej Górski. Pracowali z nimi także bracia Grzesiakowie. Adam kochał się w córce Jerzego Urbana, Magdzie. Była konspiratorką. Bardzo dużo w tamtym czasie pomogła Solidarności.
Markiewicz wywoził cały nakład „Tygodnika Mazowsze” z zakonspirowanej drukarni w Falenicy do miejsc kolportażu. Kontaktował się z siedmioma kolejnymi ludźmi. Oni te 20 tysięcy egzemplarzy rozprowadzali dalej. To ogromny nakład. Ale nie było przecież ciężarówki do rozwiezienia prasy. Tylko przerobiony maluch z dopasowanymi, specjalnie uszytymi torbami, w których mieściło się pionowo 10 ryz papieru. Cholernie to ciężkie było.
Ale najpierw druk. Dwa arkusze plus czerwona winietka, a więc pięć przelotów. To było sto tysięcy przelotów na takiej małej maszynie! Najpierw klepali papier, żeby napowietrzyć ryzę, bo nie mieli pneumatycznego podajnika. Maszyna łatwo się zapychała.
Pracował do wakacji. Kiedy wrócił, 4 sierpnia, SB przyszła o 4 nad ranem. Telewizja, milicja, tajniacy. Chcieli pokazać w Dzienniku rozbicie tajnej drukarni. Ale w domu Markiewicz nie trzymał nic. A na to, żeby przeszukać malucha, nie wpadli. No ale zabrali go do internowania. Do Białołęki.
– Wydał was ktoś?
– Nie. Z dokumentów z IPN wynika, że śledzili ludzi, którzy bywali w Instytucie Kopernikańskim na Bartyckiej. Zanotowali numery mojego malucha. I tak doszli. Po tych numerach.
Był internowany, kiedy stanął jednak przed sądem. Jeden z esbeków rozkochał w sobie dziewczynę z opozycji. I opowiedziała mu, w dobrej wierze, co robi i że bywała w drukarni. I kogo tam widziała.
– Nie mam do niej pretensji, bo sam nie wiem, co bym zrobił w takiej sytuacji. Tak ją podszedł. Ale wpadli tylko ludzie. Drogi do drukarni nie potrafiła wskazać, bo zawsze kluczyliśmy, zawsze w nocy, żeby nikt nie pamiętał, jak dojść. Wiedzieli tylko, że słychać dzwony kościelne z tej piwnicy.
Śledztwo prowadził pułkownik Szczęsny. Stary, stalinowski jeszcze prokurator z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Sąd wojskowy, którego przewodniczącym był kapitan Lindecki, odesłał akt oskarżenia do uzupełnienia.
Obrońca, mecenas Grabiński, powiedział do tego Szczęsnego „panie pułkowniku, my się już spotkaliśmy na tej sali, w 1956 roku, gdzie była rozprawa rehabilitacyjna oficerów, których pan skazał na śmierć. Ludzi nie było, leżały tylko ich czapki. Niech pan tego nie robi drugi raz.
Na kolejnej rozprawie pułkownik Szczęsny dołożył Markiewiczowi jeszcze dwa paragrafy. O siłowej próbie obalenia ustroju socjalistycznego i o szkalowaniu naczelnych organów państwa. To było zagrożone karą 25 lat pozbawienia wolności. Ale kapitan Lindecki skazał wszystkich w zawieszeniu i kazał tego samego dnia wypuścić.
Na procesie Markiewicz nie bał się. Zeznał, że nie ma pretensji do dziewczyny. Stało się tak, bo po internowaniu był już „przeszkolony”. Siedział w Białołęce z Markiem Nowickim, braćmi Grzesiakami, Adamem Michnikiem, całą jedenastką z Komisji Krajowej. Siedzieli w barakach wybudowanych dla więźniów, którzy pracowali w betoniarni. Cele były zamykane, ale nie sprawdzali czy każdy jest we własnej. Można było grać w karty całą noc u innych kolegów. Była olimpiada internowanych. Biegać Markiewicz nie lubił, ale był w drużynie brydżowej.
– Pamiętam moment, w którym stałem się wolnym człowiekiem. Odtąd ubecja już na mnie nie robiła wrażenia. To był moment, gdy graliśmy w karty. Wchodzi klawisz, za nim stoi jakiś cywil. Słyszę: „Markiewicz, do ambasady”. A ci, z którymi gram, mówią: „a po co masz iść? Każ mu, niech spierdala”. Dla mnie to było nowe, nigdy dotąd z ubecją nie miałem do czynienia. To był tylko moment, ale dla mnie jakby wieczność. Zrozumiałem, że jak z nimi pójdę, to jestem spalony do końca życia. „Spierdalaj”, powiedziałem. I ten moment zupełnie mnie odmienił.
– I esbek poszedł?
– Tak! A kiedy siedziałem kolejny raz, to już nawet nie podchodzili, żeby mnie przesłuchać. Mieli przygotowany protokół „odmawiam wszelkich zeznań”. Cztery podpisy i do celi.
W 1983 roku Tadeusz Markiewicz wyszedł z więzienia. Pracy nie miał. Ale zapisał się na kurs dla taksówkarzy. Potrzebny był kolporter, a do tego – benzyna. Zwykły człowiek miał prawo do 40 litrów, taksówkarz mógł kupić 450. Musiał zmienić samochód. Maluch nie mógł robić za taksówkę. Nie miał z tyłu drzwi.
Pracowali we czterech. Z Andrzejem Górskim, Emilem Broniarkiem i Witkiem Łuczywo, mężem Heleny, powołali do życia miesięcznik „Most”, drukowali dla związków chłopskich Henryka Bąka, drukowali NOWą, materiały Zbyszka Romaszewskiego, „Horyzont” Solidarności Walczącej. Drukarnia była w Radości na posesji zaprzyjaźnionego majora milicji, który w mundurze chodził po terenie z psem, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, kto tam mieszka. Przerabiali ciężarówkę papieru w dwa tygodnie.
Papieru dla konspiracyjnej drukarni nie można było kupić. W ogóle papieru w PRL nie było. Powstała cała siatka dla zdobywania tego towaru. Potrafili przejmować całe wagony dostaw. Fałszywe kwity przewozowe, mylne drogi, ciężarówki do rozładowania. To wielka, wciąż nieopisana operacja z czasów PRL. Czasami zwyczajnie okradali magazyny. Niewielkie ilości, dwie trzy palety naraz…
Teraz drukowali nawet książki . Składał je na przykład sławny bibliofil Czesław Apiecionek, z narzeczoną, czy Maciek Radziwiłł, ostatnio zaangażowany w sprawę kolekcji Czartoryskich. W drukarni pracowało mnóstwo ludzi. Nie mogli się pokazywać, a więc potrzebna była kuchnia. Raz na tydzień przywozili mięso z połowy cielaka i mieli dziewczynę, która gotowała dla wszystkich.
Drukarnia wpadła po przeniesieniu jej do Słupna pod Radzyminem. To też była duża drukarnia i tam ona wpadła.
– Myśleliśmy, że przez syna właścicielki, który nam pomagał przy drukowaniu, że na jakimś weselu opowiadał, że u niego jest drukarnia – opowiada Markiewicz. – Ale z akt IPN wynika, że to nie była jego wina. Wydał nas brat Andrzeja Górskiego, który przez cały czas był agentem. W drukarni nigdy nie był, ale wiedział o naszych ruchach. I nas wyśledzili. Wpadliśmy w maju ’85 roku. Przyjechaliśmy tam we czterech, a na nas już czekali od dwóch dni. I oczywiście trafiliśmy znowu na Rakowiecką i siedziałem tam 13 miesięcy.
Kiedy wyszedł, podjął pracę w Solidarności Walczącej. Wydawnictwo Prawy Margines drukowało masę książek, wydawali „Horyzont” i „Biuletyn Dolnośląski”. I tak to trwało do wyborów 1989 roku. Wtedy wydrukowali wszystkie plakaty Komitetu Obywatelskiego, te słynne zdjęcia kandydatów z Lechem Wałęsą. Wydrukowali też cegiełki 500-złotowe na fundusz wyborczy.
A potem była wolność. Tadeusz Markiewicz zaangażował się w ruchy antykomunistyczne w krajach byłego ZSRR. W tworzenie Związków Polaków. Przedzierał się przez granicę Rosji z częściami do maszyn drukarskich. Na Litwę, do Białorusi, na daleką Syberię. Do Gruzji i do Armenii. Szkolił drukarzy. Tatarów Krymskich, Łotyszów, Litwinów.
Tadeusz Markiewicz w wolnej Polsce zbudował dobrze prosperującą drukarnię Efekt. Za swoją działalność w czasie PRL i działalność na Wschodzie został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i Za Zasługi Wobec Litwy.
tekst: Grzegorz Kapla
więcej artykułów: https://instytutpileckiego.pl/pl