Debiutancki film „Supernova” zelektryzował w ubiegłym roku widzów i krytyków. Z reżyserem Bartoszem Kruhlikiem rozmawiamy o źródłach inspiracji, ludzkich konstelacjach i rozdrożach ludzkiej bezradności.
Gwiazda Bartosza Kruhlika bodaj najjaśniej zaświeciła na polskiej scenie filmowej w ubiegłym roku. Rok premiery „Supernovej” był dla Ciebie przełomowy?
Tytuł filmu chyba najlepiej obrazuje, co to był za rok. Coś wybuchło. Miałem mnóstwo szczęścia, bo o mały włos film nie znalazłby się w Gdyni, a wtedy byśmy nie rozmawiali. Wielu moich debiutujących kolegów i koleżanek nie miało tyle szczęścia, a o ich obrazach na pewno nie można mówić w kategoriach nieudanych. Nie zrobiłem arcydzieła, film jest przyzwoity, ale pomógł mi łut szczęścia.
Przypomnijmy, że film zaczyna się od trzęsienia ziemi, czyli wypadku drogowego, a potem napięcie rośnie. Zdaje się, że wypadki samochodowe inspirują Cię w ogóle jako reżysera – Twoja dyplomowa etiuda też go dotyczyła. Nie jako samo zdarzenie, ale pretekst do wiwisekcji.
Wydaje mi się, że to uniwersalny punkt wyjścia, który może się przydarzyć każdemu. Może nie w każdych czasach, bo dawniej nie było tylu pojazdów. Ale sam wypadek jest momentem granicznym, w którym wszyscy musimy się określić tu i teraz. Ta sytuacja wydaje mi się czysta. Nie muszę kombinować, wymyślać światów, nakreślać kontekstów, bo zawsze najbardziej interesowała mnie psychologia na ekranie. To pozwala pogrzebać w człowieku, dowiedzieć się, kim jest, do jakiego momentu możemy w nim dojść, żeby coś w sobie zrozumiał, zmienił. Filmowo to cudowny punkt wyjścia. Nie istniejemy wtedy z imienia i nazwiska, jesteśmy pierwotni.
Jesteśmy też w jakiejś konstelacji. Sami siebie w tej sytuacji sprawdzamy, ale sytuacja zaczyna się podwójnie komplikować, kiedy w grę wchodzą cudze emocje.
To zależy też, kim jesteśmy w stosunku do ofiar, czy jesteśmy spokrewnieni, czy jesteśmy tylko gapiami, czy sprawcami, czy mamy na miejscu pracę do wykonania. Pierwotnie „Supernova” zakiełkowała mi w głowie jako pomysł na film o gościu, który powoduje wypadek i ucieka. Ta mikroskala była dla mnie fascynująca: co on ma w głowie, jakie w nim buzują żywioły: wie, co zrobił, boi się konsekwencji. Rozbudowałem historię do pełnego metrażu, bo miałem taką możliwość dzięki Studiu Munka. Marzę o tym, że będę miał możliwość zrobić jeszcze jeden film o wypadku samochodowym, opowiedziany zupełnie inaczej niż wspomniana przez ciebie dyplomowa „Adaptacja”. W „Adaptacji” kamerę włączam już po wszystkim, po pogrzebie jednego z bohaterów. Wiele filmów w tym momencie by się już skończyło, ja – dopiero zaczynam. W tamtej sytuacji bohater zadał cios najbliższej rodzinie. Byłem ciekaw, jak to jest: siedzieć blisko kogoś, kto spowodował wypadek i zabił moje dziecko, ale jednocześnie sam jest moim dzieckiem. Jak mogę go oskarżyć? Trudne psychologiczne sytuacje najbardziej mnie intrygują.
Tym bardziej, że chwytasz żałobę w tej fazie ostrej, kiedy w człowieku wszystko się miota.
„Supernova” to z kolei sytuacja obserwowana w czasie rzeczywistym.
Są momenty, w których widz ma wrażenie, że ogląda dokument. To pewnie przez zdjęcia.
Z Michałem Dymkiem pracuję po raz drugi. Mimo że „Adaptację” i „Supernovą” realizował ten sam operator, etiuda dyplomowa w całości realizowana jest na statywie, to wiąże się z zupełnie inną energią obrazu, mimo że porusza te same kwestie: traumy, tragedii, a operuje zupełnie innymi środkami.
Bardziej wierzysz w przypadek czy w przeznaczenie?
Wczoraj, dzisiaj czy jutro?
Jaka jest twoja prawda na dziś?
To się potrafi zmienić w ciągu jednego dnia. Może przypadek i przeznaczenie to jeden byt, zespolenie yin i yang?
Zaczęłam dzisiejszy poranek od przypomnienia sobie „Adaptacji”
To nie był zatem przyjemny poranek.
Przeciwnie, wystrzelił mnie w zupełnie inną rzeczywistość. Pomyślałam pod wpływem Twojego obrazu, że wszechświat ani nas nie karze, ani nie błogosławi, tylko reaguje na wibracje, które generujemy. Wypadek to energetyczny przełom, druga strona spektrum, która nas zatrzymuje. Reagujemy trochę jak zwierzęta, które w sytuacjach skrajnych przylegają do ziemi, żeby spróbować złapać dystans. Kiedy rozmawialiśmy w Gdyni, powiedziałeś, że zaskakuje Cię mnogość interpretacji Twojego obrazu. Która z dotychczasowych najbardziej cię zaskoczyła?
Rety, teraz Ty mnie zaskoczyłaś. Najbardziej chyba to, że ludzie czytają tę historię jako polską, że to nasze narodowe zwierciadło. Nawet przez sekundę o tym nie myślałem podczas realizacji! Dla mnie najważniejsze było przyjrzeć się człowiekowi w sytuacji skrajnej, kiedy wypełza z niego atawizm. Zaskoczeniem było dla mnie to, że zostałem uznany za człowieka, który opowiedział polskość.
Dla mnie to też film o polskości, ale dopiero na drugim planie. Takie sytuacje dzielą w naturalny sposób.
Ale to praca w tle. Wydawało mi się, że robię film o uniwersalnej sytuacji spotęgowanej przez podział. To dla mnie też pouczające: być może byłem na to w sobie głuchy.
Dla mnie „Supernova” w cudowny sposób spaja podziały, bo wspólnym mianownikiem bohaterów i wszystkich, którzy się na planie znaleźli, jest jakaś tragedia.
Marzę o tym, żeby ludzie tak ten film odczytywali.
Na indyjskim festiwalu w Pune, zostałeś okrzyknięty najlepszym reżyserem. Z impetem wchodzisz w nowy rok.
W Indiach reprezentował nas Michał Pawlik, czyli filmowy Policjant „Młody”.
Ważne, żeby się dobrze wybić. Czy to Milosz Forman zdecydował o tym, że zostaniesz reżyserem?
Myślę, że miał w tym swój udział.
Przybliżmy czytelnikom ten skrót myślowy.
Kino po amatorsku odzywało się we mnie we wczesnych latach, ale było to raczej kino mniej ambitne. Byłem zafascynowany komiksem jako formą wypowiedzi, później zacząłem kompulsywnie oglądać i nagrywać na video najróżniejsze historie. Aż pewnego razu w liceum, dostałem na mikołajki kasetę z filmem „Amadeusz”. To był oryginalny VHS z dodatkami. Obejrzałem go „do kotleta”, a jak się skończył – odpaliłem drugi raz. Nie wierzyłem własnym oczom. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że człowiek może tak perfekcyjnie skonstruować świat i jeszcze nad nim panować. Być dyrygentem świata. Zapragnąłem robić dokładnie to samo, jego sprawczość mnie fascynowała. Atomy, które składa, tworzą kosmos, który czytamy jako prawdę. Człowiek, którego nazywamy reżyserem, powołuje światy do życia: my to prawo uznajemy i mu je dajemy jednocześnie. Myślę, że to mnie bardzo otworzyło i upewniło w tym, że też tak chcę. Miałem wtedy 15 lat, nie wiedziałem, w którą stronę iść, ale to doświadczenie spełniło rolę wyzwalacza. Śniłem o tym, myślałem codziennie. Nie miałem wyjścia.
Kim jest wobec tego reżyser?
Najtrudniej definiować to, w czym jest się na co dzień zanurzonym. Reżyser to ktoś, kto trochę wie, ale nie wszystko, trochę umie, ale bez przesady, za to umie otaczać się ludźmi, którzy wiedzą jak zrealizować jego wizję. Wciąż dominuje w nim jednak potrzeba sterowania okrętem pełnym ludzi. Jednocześnie przesącza ich przez swój prywatny, osobisty filtr. Gdyby „Supernova” była podarowaną mi historią, byłaby to zupełnie inna sytuacja. Najczęściej jest tak, że reżyser realizuje czyjś scenariusz. Natomiast nie wyobrażam sobie, że reżyser realizuje tekst, który jest mu emocjonalnie obojętny. Nawet jeśli dostaję czyjś scenariusz, muszę czuć w tym siebie i przefiltrować to przez swoje wnętrze. Reżyser jest więc człowiekiem, który czuje i potrafi nazwać swoją potrzebę. Ale mi pytanie zadałaś. Teraz przez miesiąc będę myślał nad tym, kim jest reżyser.
Może nawet dłużej, bo to też pytanie o sposoby istnienia. Możemy się spotkać tutaj za rok, zadam Ci je ponownie. A czy punktem wyjścia dla ciebie to tworzeniem historii jest pojedynczy człowiek czy zdarzenie? Co się bardziej inspiruje?
Sytuacja, pojedyncze zdjęcie, artykuł. Chociażby to co się dzieje teraz w Australii. Podejrzewam, że nie tylko mnie to otwiera i porusza – sprawa dotyczy nas wszystkich.
Smażymy się. Koniec świata staje się już.
Jeszcze trochę, ale zmiany zachodzą na naszych oczach. Jak przelewa się z jednego naczynia w drugie, to logiczne, że drugie jest cięższe. To, co od początku roku dzieje się na świecie, to sytuacje skrajne i uniwersalne. Tylko brać kamerę i kręcić. Ubrać w filmowy język, znaleźć w tym strukturę, bohatera, ale kontekst jest gotowy. Zacząłem zapisywać zdjęcia z Australii na komputerze, bo tam co trzecia fotka to gotowa scena filmowa, wystarczy tylko do niej dopisać początek i koniec. Wiem, że to brzmi trochę nienormalnie.
A cóż innego wobec tego możemy zrobić? Jesteśmy bezradni wobec tego co widzimy, to jakaś forma radzenia sobie z tą bezradnością. Ja nie jestem artystką, więc nie wiem.
A ja specjalistą, dlatego nie chcę zabierać głosu w tej sprawie merytorycznie. Żeby lepiej zrozumieć jakiś problem, najlepiej jest przełożyć go sobie w skali. Załóżmy, że na całym świecie żyje nie 7,5 miliarda ludzi (bo to trudno sobie wyobrazić), tylko 50 osób w jakimś pomieszczeniu, takim które jest w stanie te 50 osób pomieścić. I nagle tych osób robi się 150. To musi rodzić konflikt.
Miotamy się pomiędzy euforią a depresją, każdego dnia jesteśmy bombardowani obrazami i informacjami, które mózg odczytuje jako alert. Kiedy oglądałam „Adaptację”, pomyślałam o krótkiej prozie poetyckiej Świetlickiego ze zbioru „Drobna zmiana”.
„Cmentarz zbliża się do mnie, grób po grobie” – to w nim najbardziej lubię.
Czyli też skrajny temat. Jest obraz poetycki, który oddaje Twoje widzenie i nosi tytuł „Euforie i depresje”: „To one to robią, to one piszą, to one budują i burzą, w środku zredukowany ludzik, czasami biega po animowanych ulicach, nadpobudliwie szczęśliwy. Czasami zastyga. Stoi. Nieznacznie drży.”
Zapamiętam, zanotuję. Rzeczywiście, ten obraz pasuje do tego, co robię w filmie.
Każda wiwisekcja człowieka sprawia, że trzeba będzie się jakoś w zmierzchu zanurzyć.
To prawda. Nie kończymy happy endem.
Jako ludzie też, ale zależy, jak na to patrzeć. Szukasz światła?
Myślę, że to jest dla mnie nauka na kolejne lata. W „Supernovej” dużo światła wpuściliśmy – nie dosłownie, ale w kontrze do opowiadanej historii. „Adaptacja” była znacznie bardziej hermetyczna. Tam jest tylko dramat, nie ma wentyli ze świata, mądrości przypadku.
Jest też ludzka samotność.
To prawda, ale wydaje mi się, że przez ilość perspektyw, przez to, że to nie jest tylko obraz o sprawcy i ofierze – „Supernovą” czyta się inaczej. Przez różne role, w które wrzuciło ludzi przypadkowe zdarzenie, przesącza się tam światło, jest w tym jakaś mądrość ze świata. Niektóre sytuacje są nośnikami żartu, jak na przykład te z udziałem postaci policjanta Grzegorza, sielskiego „krawężnika”. Podczas spotkań z widzami mam wrażenie, że z różnych stron obraz rozgrzał ich od środka. Ludzie nie wychodzą z niego zdołowani, mimo że oglądają tragedię na ekranie. Film w nich żyje po projekcji.
Czasami jak coś ożywiasz, to to boli. Strzał defibrylatora pali skórę, żeby ożywić serce.
Czasami żywioły muszą się spotkać.
Czy konwencja tragedii greckiej będzie ci towarzyszyła przy kolejnych projektach?
Marzę jeszcze o dwóch takich filmach. W zeszłorocznym duńskim filmie „Winni”, przez 80 minut na ekranie oglądamy człowieka, który nie wychodzi z pokoju. To obraz tak gęsty, że pod koniec sam czułem się spocony, rozgrzany fizyczną bliskością z bohaterem, przez to, że znalazłem się w tej sytuacji razem z nim. Mam łatwość przeskakiwania, wchodzę w cudzą głowę, jestem w jego śnie – dla mnie to ogromna wartość w języku filmu. Jeśli reżyser stanie na wysokości zadania, aktorzy wejdą w rolę w całości, struktura jedności miejsca, czasu i akcji okleja cię jak smoła, przygniata.
Stajesz się uczestnikiem.
Na trochę własnych warunkach, bo wychodzisz z domu, płacisz za bilet, kupujesz popcorn i zgadzasz się w ten świat wejść. Taki rodzaj przeżycia ma coś wspólnego z moją wrodzoną chorobliwą pedantycznością. Uwielbiam, jak mi wszystko gra i klocki do siebie pasują. Muszę się tysiąc razy upewnić i sam siebie zaczarować. Opowiadanie przyczynowo-skutkowe porządkuje mi świat i współgra ze mną. Przynudzam?
To dla młodych filmowców bezcenne technikalia. Na ten nowy rok życzę Ci w takim razie harmonii między realizmem a metafizyką w Twoim życiu. Czegoś jeszcze można ci życzyć?
Nigdy sobie niczego nie życzyłem, to trudne. Najtrudniej przystawić sobie lustro… Żebyśmy wszyscy byli zdrowi i żebyśmy mieli jeszcze gdzie i dla kogo te filmy robić.
fot.: Michał Buddabar