Leszek Lichota: Myślałem, że jestem bardziej leniwy

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
„Jeżeli coś się wydarzyło i skończyło, to nie roztrząsam tego, nie wracam. Do negatywnych rzeczy, związków, relacji partnerskich. Jeżeli coś zostało zamknięte, wypieram to i idę dalej. Jestem typowym zadaniowcem. Muszę mieć cel przed sobą, do niego dążyć, a jak już go osiągnę, to go nie wartościuję”. Z Leszkiem Lichotą rozmawia Monika Sobień
Jesteś bardziej intuicyjny czy racjonalizujący w podejmowaniu decyzji?

Trudne pytanie. W życiu prywatnym raczej staram się być racjonalny i podejmować decyzje na bezpiecznych, rozumowych przesłankach. Natomiast w zawodzie… Rzeczywiście to intuicja często bierze górę.

Jak tak popatrzyłam na twoje zawodowe decyzje i ich efekty, to intuicja chyba cię nie zawodzi. W dobrym momencie odszedłeś z „Na Wspólnej”, choć podobno nie miałeś wtedy nic innego…

Jak to nie miałem? Miałem dziewczynę w ciąży i perspektywę przeprowadzki do innego miasta. (śmiech)

Właśnie. Czyli miałeś jeszcze trudniej, a zrobiłeś to. Skąd wiedziałeś, że to dobry moment?

 
Reklama

Zadecydował chyba młodzieńczy tupet. I jakaś ambicja. Po prawie trzech latach poczułem po prostu, że jest za dobrze, za łatwo.

lichota_1

Ciepłe miejsce, stała pensyjka.

Tak, bardzo przyjemna praca, super atmosfera, ale jednocześnie czułem, że kilka rzeczy mi uciekło. Musiałem odmawiać, bo nie dawałem rady wejść w inne projekty, ze względu właśnie na plan serialowy. I pomyślałem sobie, że jeżeli chciałbym jeszcze gdzieś indziej spróbować, spotkać się z innymi ludźmi, dać sobie szansę na coś nowego, to trzeba się odciąć. Bo nie do końca da się połączyć jedno z drugim. Teraz wydaje mi się, że jest łatwiej. Ludzie już tak nie stygmatyzują aktorów i nie przypisują ich do konkretnego projektu. Zdarza się, że ktoś gra w jakimś bardzo długim serialu, jednocześnie zagra w jakimś filmie, wysokobudżetowym, niskobudżetowym, offowym. Wtedy było trochę inaczej. Tak jak w szkole teatralnej, kiedy my jako studenci mieliśmy zabronione granie w reklamach. To też się zmieniło.

A nie bałeś się, że stacja się na ciebie obrazi?

Nie można bać się takich rzeczy. Aktorstwo to jest zawód wolny. Nikt do niczego nikogo nie zmusza. Jeśli wejdziesz w jakiś projekt, który jest krótkofalowy, to trzeba go doprowadzić do końca, ale jeżeli to jest projekt nieokreślony czasowo, to zawsze można powiedzieć: „Kochani, wygaście to, bo chcę iść gdzie indziej.”

I właściwie od tej stacji dostałeś kilka lat później jedną z głównych ról w serialu, który też się bardzo udał i podobał. Mówię o „Prawie Agaty”.

Po odejściu z „Na Wspólnej” nastąpiła pięcioletnia przerwa w moich relacjach z TVN. Powrót zbiegł się z filmem, w którym zadebiutowałem główną rolą. To był „Lincz” Krzysia Łukasiewicza. I ten projekt w jakiś sposób odniósł sukces. Było o nim głośno i był zauważony przez środowisko. I tak to u nas jest, że jak zrobisz coś, co się przebije, to często stacje telewizyjne to wyłapują.

Powiedziałeś kiedyś, że jeżeli nie przeżyjesz z kimś czegoś indywidualnego, jeżeli nie wpadniesz z kimś po kolana w błoto, to twoja pamięć go nie zachowa. Jesteś 40-letnim facetem, czyli już coś tam przeżyłeś. Czy ta twoja pamięć ma dziś co przechowywać?

Mówiłem to w trochę innym kontekście i jako coś niezbyt dla mnie fajnego. Bo widzisz, ja zupełnie nie mam pamięci do ludzi, do twarzy. I to jest bardzo upierdliwe, bo często spotykam osoby, z którymi gdzieś się przelotnie widziałem, przy okazji jakiejś sesji, wywiadu, imprezy i naprawdę dopóki mi się ten obraz jego twarzy, głosu nie skojarzy z czymś mocnym, co we mnie zostało, to nie ma szans, żebym je sobie przypomniał. Dlatego powiedziałem, że muszę coś z kimś przeżyć. Musi to być coś intensywnego, żebym wyrwał tę osobę z konkretnej sytuacji i żeby ona mi się wryła w pamięć.

Czyli właściwie ta pamięć cię oszczędza.

Bardziej chyba naraża na krępujące sytuacje. (śmiech) Dlatego na wszelki wypadek staram się z każdym, kto mnie rozpoznaje, witać jak z serdecznym znajomym.

Idąc za tym twoim sformułowaniem, chcę cię zapytać co teatralnie było takim „wpadnięciem po kolana w błoto”? Czymś bardzo ważnym dla ciebie, intymnym. O czym na pewno będziesz pamiętał.

Jeżeli chodzi o teatr, było kilka takich rzeczy. Chronologicznie idąc, to najpierw debiut w Teatrze Polskim w Poznaniu. Bardzo nieudany. Miałem ogromną w niego wiarę, a jednocześnie żadnych narzędzi, żeby umieć to dobrze zrobić. Taki młodzieńczy tupet, który skończył się porażką, totalną klęską.

lichota_2

Ale ty tak uważasz, czy też inni tak uważali?

Myślę, że i subiektywnie, i obiektywnie można stwierdzić, że było to nieudane. Kiedy dostałem tę propozycję, wiedząc, że zrezygnował z tego doświadczony aktor, powiedziałem do reżysera: „Panie Macieju, zrobimy z tego perłę”. Nic głupszego się nie da powiedzieć. Po czym, po tych trzech miesiącach po premierze reżyser zapytał mnie: „Panie Lechu, dlaczego żeś pan to tak spierdolił?”. I to mówi wszystko o tym doświadczeniu.

Odchorowałeś to jakoś?

Taka porażka zawsze zostawia znamię w psychice. Świadczy o tym chociażby to, że dokładnie to pamiętam i potrafię o tym opowiedzieć ze szczegółami. To też trochę nauczyło mnie pokory. Dalej, jeśli chodzi o ważne dla mnie doświadczenia teatralne, to wymieniłbym dwa spektakle, które zrobiłem u Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pierwsze to było „Przylgnięcie”. Na podstawie tej sztuki Marcin Wrona zrobił później film „Demon”. Dla tych, którzy nie widzieli spektaklu, powiem po krótce, że jest to historia małomiasteczkowego gangstera, w którego wszedł dybuk żydowskiej dziewczynki, zabitej dawno temu. I karkołomność tej sytuacji polegała na tym, że miałem grać i tego gangstera, i tę dziewczynkę w nim. Myślałem, że załatwimy to jakimś formalnym zabiegiem, ale okazało się, że nie. Reżyserka postanowiła, że muszę to zrobić sam, znaleźć na to jakiś patent. Szukaliśmy i znaleźliśmy. Choć przez długi czas nie byliśmy zadowoleni, przekładaliśmy datę premiery, bo nie byliśmy gotowi, ale w końcu się udało. I ten spektakl miał naprawdę dobry odbiór, zrobił dobre wrażenie na widzach. To doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że mogę przekroczyć granice, które wydawały mi się nieprzekraczalne. Dodało mi to trochę skrzydeł. Później była następna produkcja, także u Tadka Słobodzianka. Był to jego tekst, absolutnie genialny moim zdaniem. „Nasza klasa”, którą gramy do dziś.

Premiera była w 2010 roku, czyli ponad 8 lat temu.

Tak, i jest to obecnie najczęściej grany polski tekst na świecie. To historia, która opowiada o pogromie, na kanwie pogromu w Jedwabnem, chociaż ta nazwa nigdy tam nie pada. Przygotowania do spektaklu były dla mnie ciężkie psychicznie. Trzeba było się zmierzyć z tą historią i wszystkim, co się działo dokoła. Czyli właściwie z II wojną światową i Holokaustem. To zaczęło się mocno odkładać w mojej podświadomości. Do tego stopnia, że zaczęły mi się śnić okropne rzeczy. W tych snach zamiast więźniów czy ludzi, którzy zginęli w pogromach, widziałem twarze mojej rodziny. To było koszmarne.

Byliście z zespołem w Jedwabnem?

Tak, pojechaliśmy tam na całodniowy research, zobaczyć całe to miasteczko, poznać jego historię, zobaczyć, gdzie była ta stodoła, obejrzeć budynki, które po części nadal tam stoją. To było już po przeprosinach, po tym geście pojednania. Ale sprawa jak widać ciągle wraca.

Dlatego ten spektakl jest wciąż aktualny.

Niestety. Chciałbym, żeby już tak nie było.

Publiczność teraz inaczej reaguje?

Powiem ci, dziwna sprawa, bo graliśmy go w zeszłym miesiącu i są zupełnie inne, niespodziewane reakcje ludzi. My to czujemy, bo teatr to jest jakaś bezpośrednia forma komunikacji z widzem. Wchodzisz i słuchasz tej widowni, ona oddycha w jakimś rytmie z tobą, idzie w historię albo nie. Daje ci jakieś znaki. I od paru miesięcy bardzo trudno nawiązać z tą widownią jakiś kontakt. Myślę, że publiczność nie ma już pewności co do tego, jak należy reagować na tę opowieść. Ludzie mają mętlik w głowie. Już nie wiedzą, co było, a co nie. Co jest prawdą, a co jest zakłamaniem historycznym. Przestaliśmy wierzyć autorytetom, a to znaczy, że nie mamy podstaw, nie ma punktu odniesienia, zaczepienia. I to czuć wyraźnie na widowni.

Gorzej się to teraz gra?

Rozmawiamy z aktorami, że po prostu jest coś niepokojącego w powietrzu, cały czas czuje się takie lekkie zagrożenie na scenie. Jest obawa, że ktoś wstanie, krzyknie, czymś w nas rzuci.

lichota_3

Biorąc pod uwagę ostatnią nagonkę antysemicką, nie zdziwiłabym się.

Mieliśmy w Teatrze Powszechnym takie wybryki, też niebezpieczne sytuacje, gdzie ktoś rozlał jakąś substancję, rzucił racę. Rzeczy absolutnie niedopuszczalne. I to się gdzieś przenosi i to czuć. Więc niby ten sam tekst grany przez 8 lat, a coś się zdarzyło takiego, że zaczyna być inaczej zupełnie odbierany. Niestety jest ciągle aktualny, co podkreślam ze smutkiem.

Długo te trudne emocje przychodziły do ciebie w nieprzyjemnej formie, na przykład w tych snach?

To było w trakcie paru miesięcy prób, kiedy trzeba było głębiej w to wejść, ucząc się tekstu. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz czytaliśmy „Naszą klasę”, miałem dużą trudność z przebrnięciem przez historię, którą opowiada mój bohater, bo ma tam dość drastyczny monolog. To było dla mnie trudne emocjonalnie. Podobnie kiedy czytasz dobrą literaturę – twoje emocje się angażują i to jest silniejsze od ciebie. Możesz próbować być chłodnym, obojętnym, ale to przenika. Dobrze skonstruowane zdanie wryje się w twój mózg, w twoją pamięć.

To też chyba jest wartość grać takie teksty?

Staram się podchodzić do tego dość chłodno. Przypuszczam, że więcej ludzi zobaczyło spektakle komediowe niż ten tekst i też byli zadowoleni, tylko z innych powodów, i może tamto było dla nich większą wartością. Dla mnie też jest cennym dobrze zagrać komediowy tekst. Tak, żeby ludzie się na nim dobrze bawili. Zawodowo to jest ta sama satysfakcja.

A czy po „Naszej klasie” był jeszcze dla ciebie jakiś kamień milowy?

Miałem już trochę dość tematów okołowojennych, zapragnąłem czegoś lekkiego. Zacząłem robić spektakle, które miały ludzi bawić, być nieskrępowaną formą rozrywki. I po raz pierwszy podjąłem się współprodukcji spektaklu objazdowego, który jeździ po Polsce. To był „Dobry wieczór kawalerski”. Zaprosiliśmy do tego przedsięwzięcia znajomych, z którymi się dobrze czujemy, z którymi wiedzieliśmy, że będzie się dobrze spędzać czas na wyjazdach, ale też mamy wspólny kod na scenie i nie będzie trzeba się tłumaczyć i domyślać. Spektakl odniósł sukces, bo zagraliśmy go ponad sto razy w ciągu dwóch czy trzech lat. Teraz mamy też sztukę „Triathlon story”. Również komedia, z którą jeździmy od ponad roku po Polsce.

lichota_4

Czyli masz coś, co się równoważy artystycznie.

Uważam, że to jest bardzo ważne. Nie mógłbym wybrać sobie jednej ścieżki i robić tylko tzw. kina moralnego niepokoju, czy poważnego. Po prostu dusiłbym się w tym. Myślę, że ten zawód jest dużo pojemniejszy i można robić rzeczy z różnych biegunów. I nawet trzeba – dla zdrowia psychicznego.

A kiedy zagrasz ze swoją partnerką życiową, która też jest aktorką?

Dobre pytanie, bo akurat mamy takie plany. Tekst jest w trakcie pisania.

Kto pisze? Możesz powiedzieć?

Co ty, to jest top secret. (śmiech) Ale właściwie to chciałbym podzielić się tym, bo jeżeli powiesz, że coś się zrobi, to trzeba to zrobić.

Właśnie. To będzie dyscyplinowało.

Więc mam nadzieję, że w tym roku się uda. Ilona uprawia ten zawód dokładnie tyle samo czasu co ja, a nigdy nie spotkaliśmy się razem na scenie. Pomyśleliśmy, że byłoby dobrze, żebyśmy mieli taki wspólny projekt. Będzie to na pewno coś lekkiego, przyjemnego dla ludzi.

Nie będziecie się kłócić?

Nie wiem. Trochę się tego boję. (śmiech) Bo co innego współżycie domowe, a co innego zawodowe. Więc bardzo jestem tego ciekawy.

Skoro jesteśmy przy tzw. prywacie, to powiedz, czy często wracasz do Wałbrzycha, z którego pochodzisz?

Jakieś dwa razy w roku. Jak się uda, to częściej. Ostatnio akurat byłem w Zielonej Górze, to trzy godziny od Wałbrzycha, więc stwierdziłem, że podjadę odwiedzić mamę. Taka niespodzianka.

A czy głową, wspomnieniami często tam wracasz? Jesteś cały czas stamtąd? Czy już stąd, z Warszawy?

Nie wiem. Nie rozpatruję tego w tych kategoriach. Ja zamykam etapy w życiu. Jeżeli coś się wydarzyło i skończyło, to nie roztrząsam tego, nie wracam. Do negatywnych rzeczy, związków, relacji partnerskich. Jeżeli coś zostało zamknięte, to ja to wypieram i idę dalej. Jestem typowym zadaniowcem. Muszę mieć cel przed sobą, do niego dążyć, a jak już go osiągnę, to go nie wartościuję. Jak się nie udało, to trudno, jak się udało, to w zasadzie tak samo już mnie to nie interesuje. Muszę mieć następny cel, żeby mieć paliwo, napęd. To mnie trochę zaskoczyło, bo myślałem, że jestem bardziej leniwy. Ale okazuje się, że potrzebuję takich krótkodystansowych, powiedzmy w skali rocznej, bodźców. Teraz znowu wymyśliłem coś takiego, co mnie całego zajmuje. Wpadłem na pomysł gry terenowej, wyprawy w Bieszczady, która nazywa się „Śladami Watahy z Leszkiem Lichotą”. Bardzo duży odzew miał nasz serial, więc pomyślałem dlaczego by nie stworzyć dla ludzi, którzy są jego fanami, jakiejś fajnej wyprawy. To będzie weekend w Bieszczadach w czerwcu. Przygotowuję teraz wraz z przyjaciółmi z Bieszczad cały program gry terenowej, trochę na kanwie tego, co można było zobaczyć w serialu. Trochę jak escape room, trochę jak gra przygodowa. To będzie trwało cztery dni. Ja tam oczywiście będę, jako główny element i pomysłodawca. Myślę, że to będzie bardzo fajna przygoda.

lichota_5

I każdy może się zgłosić?

Absolutnie tak. Wystarczy wejść na stronę watahabieszczady.pl. I tam jest dokładnie opisane, co trzeba zrobić, jak się zarejestrować, do kogo napisać.

„Wataha” była ogromnym sukcesem, a teraz jakiś nowy serial ci się szykuje?

Serialowo na razie nie mam planów, natomiast skończyliśmy w tym roku film „Miłość jest wszystkim”, który robiliśmy z Akson Studio i TVN. To fajna świąteczna historia, wielowątkowa, wieloobsadowa. Przede mną w czerwcu jeszcze jeden projekt, ale proszono mnie, żebym na razie nie zdradzał szczegółów. To będzie spotkanie z reżyserem, z którym do tej pory jeszcze nie pracowałem. I na to się cieszę. A poza tym jestem w jakichś rozmowach jesiennych, ale od rozmów do pierwszego klapsa na planie jeszcze wiele może się wydarzyć.

 

fot.: Tomasz Sagan

Reklama

Fizjoterapia dla psów – co warto wiedzieć | Maria Milczarek

Dlaczego powinieneś wybrać się ze swoim psiakiem do fizjoterapeuty? Maria Milczarek – psia fizjoterapeutka, przybliży nam dzisiaj jak ważna w życiu zwierząt jest aktywność ruchowa i opieka profesjonalisty. Potrafi gołym okiem stwierdzić, czy Twój psiak ma problemy!