Znamy się od ponad dwudziestu lat. Spośród najbliższych przyjaciół, ludzi z którymi utrzymuję regularny kontakt, to ją znam najdłużej. Nie widziałyśmy się od prawie dwóch lat. A w każdym razie nie na żywo, bo na Skypie widujemy się dość regularnie. Nie mamy niestety zbyt wiele okazji, by widzieć się na żywo, bo takie jest życie, bo takie są nasze życia, że rzadko kiedy znajdujemy się w tej samej strefie czasowej. To, że przyjadę na lotnisko, żeby się wreszcie z nią zobaczyć, wydawało mi się oczywiste. Datę jej przylotu zaznaczyłam w kalendarzu, w pracy wzięłam tego dnia wolne. Choć nie byłam pewna, czy jej lot, raz już odwołany, w ogóle się odbędzie, kupiłam balony z trochę tandetnym napisem “welcome home”. W czasach, kiedy na niewiele rzeczy można czekać, czekałam na ten dzień.
Moim dniem wczorajszym wstrząsnęła smutna wiadomość. Członek rodziny innej bliskiej mi osoby odszedł z tego świata. Pokonał go koronawirus. I nagle cała ta pandemia, której jestem niby świadoma już od wielu miesięcy, stała się przeraźliwie prawdziwa. Sprawdzam statystyki – do tej pory w Polsce z powodu Covid-19 zmarły 6842 osoby. Sześć tysięcy osiemset czterdzieści dwie. Na całym świecie – ponad milion. Te liczby, choć duże i budzące strach, są bezduszne. Najtragiczniejszą z liczb okazuje się jeden. Śmierć jednej osoby, którą znało się osobiście sprawia, że cała ta pandemia przybiera ludzką twarz. Dla mnie jest to twarz starszego pana, który nie przebierał w słowach, ale też lubił żartować i tak jak ja, gardził rosołkiem.
Współodczuwany smutek zamglił radość z wyczekiwanego spotkania. Pojawił się strach. O siebie, o rodzinę, o wszystkich, których znam. I nagle nie wiedziałam, czy jechać na to lotnisko. Przed oczami miałam obraz zatłoczonego terminala, ludzi z walizkami, ludzi z kwiatami, ludzi przybywających, ludzi wyjeżdżających, ludzi czekających, ludzi żegnających. Czy to rozsądne, tak się pchać w potencjalne epicentrum tego wszystkiego, do miejsca, przez które przewija się dziennie tyle osób?
Może dlatego, że obiecałam, że przyjadę, a może dlatego, że już miałam te balony z napisem “welcome home”, których przy innej okazji przecież i tak nie wykorzystam, wsiadam w samochód i jadę przez całe miasto, choć trochę się jednak boję i parkuję, choć wiem, że za parking zapłacę jak za zboże. Wchodzimy na terminal – ja i dwanaście balonów. I wypełniamy pustą przestrzeń. Nie ma walizek, nie ma kwiatów. Jest pan siedzący przy urządzeniu mierzącym temperaturę. Jest przestrzeń, jakiej w tym miejscu nie widziałam nigdy wcześniej. Na tym pustym terminalu znajduję jej rodziców. Witamy się bez przytulania, pytamy się nawzajem co nowego, co dobrego, co złego. I czekamy. My i może pięć innych osób.
Samolot wylądował przed czasem. Widzę ją w oddali. Jedną ręką pchnie wózek z walizami, drugą – ten z dzieckiem. Nie po raz pierwszy witamy się po długiej rozłące, ale ja po raz pierwszy witam się się z jej synkiem. Wcześniej był dla mnie tylko pikselami na ekranie, ja dla niego – imieniem na kartce dołączonej do jednej z wielu zabawek na stercie urodzinowych prezentów. Jest tak, jak zawsze przy powitaniach – są uściski, są łzy, jest radość. Pomagam im zapakować walizki do samochodu, zamocować fotelik w samochodzie, bawię się z małym w a kuku zza balonów. I wiem, że dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu, kradnąc tej dziwnej rzeczywistości kilka chwil, które wydają się tak cudownie normalne. Żegnamy się mówiąc “do zobaczenia”, choć nie wiemy, kiedy to będzie.
Wsiadam do samochodu i wyjeżdżam z lotniska. Uśmiecham się sama do siebie, a w uszach dzwoni mi śmiech dziecka, którego jeszcze dwie godziny temu nie znałam. A krąg życia toczy się dalej, okrutny i piękny.