Jak zostać Profesorem?

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Jakoś często mi insynuowano, że może powinnam zostać nauczycielką, tak jak mama. Zazwyczaj mruczałam wtedy w odpowiedzi, że broń boże. Spędzenie z osobą wykonującą ten zawód dużej ilości czasu stanowczo nie zachęca do podjęcia się nauczycielskiej profesji, choćby człowiek spędzał czas z największym pasjonatem-pedagogiem na świecie. Imponująca pasja mamy nie dała rady osłodzić niewdzięczności tego zawodu, tak jak obecność miodu w mleku z czosnkiem, które we mnie wlewała podczas leczenia chorego gardła, nie była w stanie uczynić tego paskudztwa znośnym w smaku.

Także dziękuję, żadnego bycia nauczycielem.

Nawet finezyjność i moja ogromna miłość do niektórych nauczycieli ze szkoły średniej nie wpłynęły na moje plany nie-zostania pedagogiem. Nauczycieli tych tytułowałam wtedy „profesorami”, żeby podkreślić ich rangę w moich oczach, chociaż żaden z nich nie posiadał nawet tytułu doktora. Bynajmniej nie wynikało to z chęci podlizania się czy wydębienia lepszych ocen, bo na przykład osoba ucząca mnie matematyki nigdy „profesorem” nie została, mimo że z tego akurat przedmiotu ledwo zdawałam i szczypta choćby pokory byłaby wskazana. Na „moją profesurę” trzeba było zasłużyć. Głównym kryterium wcale nie była jakaś nadludzka rzetelność. Trzeba było wiedzy przekazywanej z pewną dozą sprezzatury, u niektórych może nawet lekkiej wyniosłości, ale to drugie nie było regułą. „Największą” z wymienionego grona i ulubioną moją „panią profesor” była nauczycielka tak w swojej istocie profesorowata, jak i skromna.

Liceum skończyłam, kontakt z nauczycielami został ograniczony, acz po rozpoczęciu studiów filologicznych wzmożyły się insynuacje mojej ścieżki nauczycielskiej w dalszym ciągu odpierane w równym stopniu niechętnie, jak te wcześniejsze „broń boże”. Nawet, jeśli miałabym być takim nauczycielem-profesorem z mojego liceum.

Na studiach osób bez doktoratu i habilitacji profesorami już nie mogłam sobie tytułować według moich upodobań, co nie przeszkodziło mi w znalezieniu „swoich profesorów”.

Świat dydaktyki uniwersyteckiej rządził się już większą swobodą w doborze nauczanych treści niż ta przysługująca nauczycielom w szkołach, a właściwy dobór treści (połączony z tym partykularnym sposobem ich przekazywania) sprawiał, że nabierały one w moim życiu jeszcze większego znaczenia. Pozwolił on też na wyłonienie Profesorów spoza stricte uniwersyteckiego grona. Znalazłam Profesorów w eseistach, dziennikarzach radiowych, publicystach, krytykach filmowych i literackich, rzadziej w autorach co bardziej jakościowych podcastów (grupa szczególna, nie mogłabym jej pominąć). Nauczycielem, jak już będę duża, dalej być nie chcę, ale Profesorem?

Zanim jednak mogłam sobie odpowiedzieć na to pytanie, zmuszona byłam się zastanowić, co właściwie napędza tych moich Profesorów i spróbować zdefiniować istotę profesorowatości. Nie jest to tylko wiedza, pułap tej wiedzy zresztą nie jest jakoś szczególnie określony i wymierny. Nie jestem w stanie go wymierzyć posługując się określoną liczbą publikacji czy osiągnięciem rzeczywistego tytułu naukowego, bo uzyskanie tego mojego tytułu odbywa się na drodze w dalszym ciągu bardzo subiektywnej. Wnioski i wskazówki dla przyszłych Profesorów były zatem następujące:

Profesor, rzucając teraz największym banałem, musi czuć przede wszystkim realny pociąg i miłość do materii, którą się zajmuje, a decyzja podjęcia się jej nie powinna być kierowana pragmatyzmem, a czystą fiksacją.

Sprawą, od której jednak należy wyjść, jest to, że Profesor musi umieć odczuwać to samo cudowne uczucie, które spotyka największych miłośników kinematografii w kinach, największych estetów podczas oglądania pięknych przedmiotów i zjawisk i największych somelierów, kiedy dostaną kieliszek wyśmienitego negroamaro. A gdy tylko je poczuje, musi mieć nieodpartą chęć podzielenia się tym doświadczanym pięknem czy szokiem, jak ci, co po powrocie do kina muszą oświecić domownika, co odczuwali podczas seansu i ci, co podczas czytania książki mogą dostać apopleksji, jeśli nie podzielą się z kimś uwagami z lektury.

Profesor dostanie syndromu Stendhala po odbiorze tekstu kultury. Położyć kres drgawkom i palpitacjom może wtedy, kiedy odpowiednio swoje emocje i spostrzeżenia przetworzy, da im upust. Oczywiście profesorowanie o którym mówię nie stanowi reakcji natychmiastowej na dany wytwór, jest ono uskuteczniane po nabraniu pewnej ogłady, zdystansowaniu się nieco od własnych emocji (nie zamykając ich jednak w klatce, ale trzymając na odpowiednio wyprofilowanej smyczy), skonfrontowania jej z dotychczasowym doświadczeniem, a często uzupełnieniem go. Nie wyobrażam sobie jednak, by coś innego niż te właśnie uczucia – by zajmować się tym, czym ten określony się akurat zajmuje, a następnie owoce swojej pracy przekazywać – miało kierować Profesorem.

Jeśli nie macie umiejętności bezkresnego i nadmiernego może nawet zachwytu, to uprzedzam – może i zrobicie tę habilitację, ale guzik z bycia Profesorem.

Profesor musi umieć się zachwycać – to jest ta główna oś, wokół której dopisywać możemy kolejne wymogi.

Co więcej, profesorowatość musi mieć w podstawach schleglowskiego pisarza syntetyka. Profesor nie powinien manipulować nami do przyjęcia jego punktu widzenia, tak jak wyróżniony przez Friedricha Schlegla pisarz analityk, ale pokazać nam swój świat, zaprosić do niego i sprawić, że sami będziemy chcieli do niego wkroczyć – zwracać się do odbiorcy, którego sam wykreował, który mógłby zechcieć go wysłuchać. Profesorowanie powinno być opowieścią, a nie indoktrynacją.

Oczywiście, wszystko to wymaga odpowiednich zdolności, zarówno analitycznych jak i oratorskich. Zdolności, w których posiadanie nie każdy jest w stanie wejść. Te zdolności pozwalają na zostanie Profesorami nie tylko akademikom, ale wszystkim, którzy brylują w świecie kulturalnym i są w stanie dawać nam to, co najpiękniejsze, czyli spostrzeżenia i wiedzę rzeczy pięknych bądź ważnych dotyczącą. Dlatego tak niedoceniane często zawody krytyka, publicysty, wykładowcy są zawodami najcudowniejszymi i wyjątkowymi, bo nigdy nie będą mogły zostać odrzucone i przekazane maszynie. Potrzeba tego magicznego pierwiastka odczuwania jest dla wymienionych profesji nieodzowna, a subiektywizm, który je cechuje, odpowiednio implikowany nie zakłóci obrazu, który otrzymamy, bo go nam nie narzuci. Sami zdecydujemy, czy chcemy go przyjąć, zmodyfikować, zdekonstruować czy też odrzucić w pełni, ale nawet możliwość odrzucenia go nie zostawi nas z pustymi rękami – osunięcie się pewnej ścieżki zmusi nas do obrania innej, nawet takiej prowadzącej w odwrotnym kierunku.

Osiągnięcie tytułu Profesora okazało się być potencjalnym spełnieniem moich marzeń. Możliwością robienia prezentów nieznajomym lub ledwo znajomym osobom. Wizja niedoścignionej profesorowatości, chociaż zmusiła mnie do odklejenia się od książki na rzecz uprawiania tego mojego publicystycznego przyczynkarstwa, daje mi nieprzyzwoicie dużo dziecięcej frajdy. I zanim za jakiś czas wplotę treści zaczerpnięte z owej książki w mój kolejny lichy artykuł, chcę móc się niejako usprawiedliwić, dlaczego to zrobię. Bo niezależnie od mojego finalnego stopnia naukowego, który być może habilitacji nie sięgnie, istnieje jednak najbardziej lichy cień szansy, że uda mi się zostać Profesorem (i żadnym nauczycielem).

 

 

Reklama