Dziewczyna z dobrego domu, która jako nastolatka w sekrecie przed rodzicami zrobiła kolczyk w języku. Samodzielna, ambitna, dokładna… wagarowiczka. Prawie poszła w ślady taty prawnika, ale tuż przed egzaminem na studia wewnętrzny głos podpowiedział: „idź za tym, co ci gra w duszy”. Tamten moment na zawsze zmienił życie Anny-Marii Siekluckiej. Narodziła się Ama artystka, lalkarka, performerka. I gwiazda. Po tym, jak ekranizacja książki „365 dni” Blanki Lipińskiej, w której zagrała Laurę Biel, stała się międzynarodowym hitem, Sieklucka trafiła na okładki magazynów w Indiach i usta całego świata. Dziś jej konto na Instagramie śledzi prawie trzy miliony obserwatorów, którzy wprost nie mogą się doczekać drugiej części erotycznego hitu. A Ama korzysta z dobrej passy. Oprócz kina spełnia się w teatralnych kolaboracjach, m.in. współpracach z partnerem, reżyserem Łukaszem Witt-Michałowskim. Realizuje marzenia o śpiewaniu w nowym sezonie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Nie chce być „znana z tego, że jest znana”. Raczej unika fleszy, wciąż woli wino z przyjaciółmi od głośnej imprezy. Marzy jej się pies, dom, kiedyś – dzieci. „Nie chcę zostać w pudełeczku Laury z filmu „365 dni” – deklaruje w wywiadzie z Anywhere.pl. „Chcę robić rzeczy, dzięki którym ludzie zobaczą mnie z zupełnie innej strony, w innej odsłonie”. Ama, trzymamy kciuki i czekamy!
Wkroczyłaś w polską filmową stratosferę jak meteor, z wielkim „boom”. Mam wrażenie, że tym całym hałasie niewiele o tobie wiemy. Ciekawi mnie to, czego nie widać z zewnątrz. Zacznijmy od początku: Próbuję sobie wyobrazić ciebie taką siedmio-, dziewięcioletnią Ciebie, jak chodzisz sobie po rodzinnym Lublinie, spacerujesz po parku, spotykasz się z koleżankami z podstawówki. Jak wspominasz tamten czas?
Jeszcze w czasach szkoły podstawowej ja i moi rodzice wzięliśmy sobie za punkt honoru, że muszę się rozwijać, dlatego miałam mnóstwo zajęć dodatkowych. Angielski, balet, później jeszcze niemiecki. Kółka matematyczne czy z polskiego. Bardzo szybko stałam się dzieckiem, które umiało sobie radzić same. Dużo jeździłam autobusem i pamiętam moją ogromną ciekawość ludzi: uwielbiałam przyglądać się rożnym zachowaniom, temu, jak inni się wypowiadają, jak się ubierają, jakie mają miny. Być może zbieram pokłosie tych obserwacji w moim obecnym zawodzie, bo jako aktorka cały czas obserwuję. Łapię się na myśli, że niektórzy mogą uznawać mnie za jakiegoś freaka, tak bardzo się przyglądam ludziom, jeśli coś mnie w nich zainteresuje! Chodziłam do szkoły podstawowej numer 6 na ulicy Czwartaków. Dwa razy w tygodniu miałam zajęcia dodatkowe z języka angielskiego, pani, która mnie uczyła mieszkała rzut beretem od budynku szkoły. Doskonale pamiętam tamten rytuał: zawsze po drodze kupowałam sobie drożdżówkę, podziwiałam przyrodę, podziwiałam świat, przejeżdżające samochody, kto jakie zwierzęta wyprowadza na spacer. Bo to były nie tylko psy! Dziś to dziś jest bardziej powszechne, ale wtedy było nietypowe.
Zainteresowałaś mnie. Co oni wyprowadzali? Gekona?
Koty. Zawsze mnie to dziwiło, że ludzie wyprowadzają koty domowe na spacer na smyczach, ale tak pozytywnie, z przekąsem dziwiło. Teraz mieszkam w Warszawie i takie widoki są bardziej naturalne. Wracając do Lublina: okres szkoły podstawowej i czas dorastania to też czas baletowego ogniska. Tańczyłam od przedszkola. Byłam i biedronką, muchomorkiem, już od tego momentu wcielałam się w rożne postaci. Lublin głównie kojarzę z Centrum Kultury. Kilka lat temu zostało ono odnowione, teraz jest tam bardzo ładny okazały budynek, mocno rzucający się w oczy. W tamtych czasach wyglądał inaczej. Pamiętam wiecznie przepełniony parking. Moja mama zawsze miała problem, żeby odwożąc mnie na zajęcia, zaparkować samochód.
Nie to co ty! Słyszałam, że zawsze znajdujesz miejsce na auto, nawet w zatłoczonej stolicy. To chyba magia?
Tak! Pamiętam jak podczas kręcenia „365 dni” rozmawiałam z moją znajomą. W pewnym momencie zeszło na parkowanie w Warszawie i ona mówi: „Ja zawsze sobie powtarzam: wróżko parkuszko, powiedz mi gdzie jest miejsce!”. I ja też zaczęłam tak robić. Mówię to z dużą dozą dystansu oczywiście (śmiech) Autentycznie, bez napinki zawsze znajduję miejsce!
Może to los odpłaca się za te wszystkie niedostępne miejsca parkingowe dla mamy? Albo stolica po prostu chce cię dobrze przyjąć? Jako dziecko miałaś tak strasznie dużo zajęć, czy w tym wszystkim był czas na bunt? A może miałaś dobrą ocenę z zachowania i byłaś taka „pod linijkę”?
Mój bunt zaczął się w liceum, a w zasadzie w trzeciej klasie gimnazjum. Zrobiłam sobie kolczyk w języku. Rodzice nic nie wiedzieli przez wiele miesięcy. Miałam poczucie, że jestem taka wyzwolona, taka dorosła, dojrzała; że to mój manifest, jaką mocną osobą jestem, jakim mocnym charakterem. A taki poważny bunt rozpoczął się w pierwszej klasie liceum. Zaczęły się wagary, książki zawsze były odkładane na bok. Wtedy bardziej myślałam o tym, w co mam się ubrać kolejnego dnia szkoły, jak się pomalować, gdzie pójść. Także zachowanie było uznawane wręcz za naganne. Ale nie przez to, że byłam niemiłym człowiekiem czy źle odnosiłam się do nauczycieli, tylko przez to, że mnie notorycznie nie było. Pamiętam taki moment, gdzie mama interweniowała – przychodziła do szkoły i sama sprawdzała czy ja tam jestem.
Chodziłaś do Liceum nr II, Zamoyskiego. To jest bardzo dobra szkoła ciesząca się renomą, szkoła, do której posyłasz dzieci, jeśli chcesz, żeby skończyły na tych „odpowiednich” studiach, jak prawo czy medycyna. Musiało być ci trudno. Miałaś swoją zbuntowaną paczkę czy byłaś trochę outsiderką?
Na początku miałam paczkę, a potem coraz bardziej stawałam się outsiderką, która ma swoje myślenie. Byłam bardzo kontaktową osobą. Z czasów licealnych pamiętam, ze mnie zawsze było pełno wszędzie, otaczałam się mnóstwem ludzi i ludzie też do mnie lgnęli, lubili moje towarzystwo. Ale później, dostając się do szkoły teatralnej, miałam przesyt – ciągłe obracanie się wśród ludzi już nie było mi potrzebne. To poczucie towarzyszy mi po dziś dzień. Wolę skupiać się na swoich przyjaciołach, rodzinie, partnerze, na osobach, które są dla mnie naprawdę ważne.
Czyli raczej wino ze znajomymi w domu, a nie głośna impreza?
Tak. Zwracam na to uwagę szczególnie od momentu odkąd w pewnym sensie stałam się osobą publiczną, stałam się rozpoznawalna. Trzeba zachować ten balans po to, aby zachować spokój ducha, spokój myśli. Dobrze, jeżeli chcesz rzeczywiście gdzieś wyjść, spędzać ten czas produktywnie, z osobami, którym pomimo bardzo napiętego grafiku chcesz poświęcić czas. Wtedy nie potrzebujesz wokół innych.
Kiedy jesteś osobą publiczną, w szczególności aktorką, która się wciela w popularne postaci, to świat ma wiele pomysłów na to kim jesteś. I wtedy ty musisz bardzo dobrze wiedzieć kim jesteś naprawdę. Kiedy wyjeżdżałaś z Lublina do Wrocławia na studia to wyobrażałaś sobie, że tak to będzie wyglądało?
Byłam wtedy bardzo zawzięta. Tym bardziej, że pierwotnie miałam iść na studia prawnicze. Miałam pójść w ślady rodzinne, głównie chodziło o tatę. Zdałam wszystkie przedmioty, które były potrzebne, żeby dostać się na prawo, ale zbuntowałam się w ostatniej chwili. Powiedziałam, że nie, ja jednak idę za tym co mi gra w duszy. Wybieram studia aktorskie.
Rodzice wsparli tę zmianę planów?
Tak, ale ja wyszłam z takiej rodziny, która bardzo mocno ma zakorzenione, że my tworzymy taką paczkę, która bardzo mocno się wspiera. Na początku szczególnie ze strony mojej mamy, bo tata musiał się przełamać – bał się, z czego ja będę żyć po studiach.
Martwił się, że wybierasz niepewną drogę, że to ci może nie dać stabilności, oparcia.
Tak, nie wiedział, czy się uda. Ja nie mam dzieci, ale bardzo chcę być mamą i mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. I tak mi się wydaje, że ta miłość rodzicielska jest bezwarunkowa. To drżenie każdego dnia o drugą osobę, którą się kocha. Wracając do wątku Wrocławia – tak jak mówiłam, byłam bardzo zawzięta. Dostała się dopiero za trzecim razem, na wydział Lalkarski. Wtedy, jeszcze nie wiedząc z czym to się je, myślałam sobie: „kurczę, lalki, chyba nie do końca, ale złapałam pana Boga za nogi, bo się dostałam do szkoły”. Miałam zdawać po roku ponownie, moim marzeniem była łódzka filmówka. Jednakże przez okres trwania pierwszego roku akademickiego zobaczyłam, jaką potęgą są lalki, jak uruchamiają wyobraźnię, jak szare komórki kompletnie inaczej pracują na tym wydziale, to zmieniłam zdanie. W nas, studentach, została wypracowana grupowość, poczucie, że to nie ty jesteś na pierwszym miejscu, tylko twój partner i zespół. To spowodowało, że nie złożyłam papierów na Wydział Dramatyczny czy do Szkoły Filmowej, tylko zostałam na Lalkach z poczuciem, że jednak w życiu wszystko jest po coś. Poza tym Wrocław to magiczne miasto, niesamowicie europejskie.
Chodziłaś na Festiwal Nowe Horyzonty?
Tak, jak najbardziej. Nowe Horyzonty po dziś dzień kojarzą mi się bardzo dobrze i te wszystkie niszowe filmy, które są tam wyświetlane. Pamiętam, że w kinie Nowe Horyzonty w poniedziałki były tańsze bilety. Kiedy nie mieliśmy zajęć do późna, to zawsze mogłam sobie wybrać jakiś nowy film. Wrocław mi się kojarzy niesamowicie pozytywnie. W ogóle mentalność ludzi jest tam inna: oni są bardzo radośni, uśmiechnięci. Mimo, że całym sercem i całą sobą wracam do Lublina, który się bardzo prężnie rozwija, to przeprowadzka do Warszawy spowodowała, że mi się teraz ten Wrocław przypomina. Tutaj, w stolicy też wiem, że mogę w 100% być sobą, bo jest przestrzeń, dana każdemu człowiekowi. Lublin jednak jest mniejszym miastem, w zasadzie każdy się z każdym zna i to wygląda troszkę inaczej.
Trudniej jest się zgubić. A czasami dobrze jest się zgubić w tłumie, prawda? Mówiłaś przed chwilą o zespołowości. Jak wpłynęło na Ciebie doświadczenie uczestniczenia w Chórze Kobiet? Mnie się ta formacja kojarzy z dużą, wewnętrzną siłą i bardzo alternatywnymi, ciekawymi formami wyrazu. Nauczyła Cię wydobywać głos z głębi, ten pierwotny?
Marta Górnicka, która jest założycielką Chóru Kobiet, bardzo mocno dba o taką grupowość, wspólnotowość. Pamiętam moment castingu, kiedy Marta mnie przesłuchiwała. Dostałam się do obsady Maginificatu. Później przyszło mi się zmierzyć z tym, że postawiła mnie w pierwszym rzędzie, weszłam za jedną z aktorek. Przez pierwszym spektaklem w Teatrze Powszechnym mieliśmy chyba tylko dwie, trzy próby. Czułam przerażenie; „Kurczę, jak ja się tylko pomylę, jestem na tzw. “patelni” to wszyscy będą to widzieć”. To wszystko jest tak skonstruowane, że jak zrobisz coś nie tak, pójdziesz nie w tę stronę, to widać. I oczywiście się pomyliłam (śmiech) – tłumaczyłam sobie, że takie było założenie spektaklu i tak miało być. Ale rzeczywiście trzeba tam mocno stąpać po ziemi. Chór składający się z samych kobiet, tamten spektakl (Magnificat), to, jakie w nim są problemy poruszane – i kobiecości, i kościoła i kobiety jako matki, odniesienia do Maryi – to bardzo mocno ugruntowało mnie w przekonaniach, że jednak trzeba za każdym razem być sobą, walczyć o siebie i mówić otwartym głosem.
Mamy więc Amę prawie prawniczkę, lalkarkę, performerkę, artystkę, występującą w bardzo artystycznym teatrze. Jak taka osoba trafia na casting do adaptacji książki Blanki Lipińskiej?
To było tak, że ja nakręciłam dwa krótkie metraże, które pojawiły się na YouTube. Tomek Mandes, współreżyser „365 dni” któregoś dnia zadzwonił do mnie. „Dzień dobry, Anno -Mario, nazywam się tak i tak, zobaczyłem pani krótki metraż, idealnie pani pasuje do roli Laury Biel”.
Wtedy wiedziałaś, kto to jest Laura Biel?
Tak, bo przeczytałam książkę Blanki Lipińskiej dokładnie w lipcu poprzedniego roku. Więc mówię do Tomka: „Wiesz co, wiem jaki to jest rodzaj literatury, z czym to się wiąże i nie do końca jestem przekonana, żeby, jeśli to jeszcze ma być mój kinowy debiut, grać tego typu postać”. Powiedziałam, że muszę się zastanowić. I długo się zastanawiałam. Wreszcie powiedziałam sobie: „Kurczę, dlaczego mam nie spróbować? Dlaczego ja sama siebie hamuję? To, że ktoś do mnie zadzwonił nie znaczy jeszcze, że ja wygram ten casting. Jest mnóstwo wspaniałych, młodych aktorek, które są utalentowane i nie wiadomo jak te losy się potoczą” I poszłam na casting. Los sprawił, że to jednak ja zostałam Laurą.
Nie los, tylko twój talent.
Ja tak zawsze mówię przewrotnie, że to był los, a ja temu losowi dopomogłam. Na pewno nie żałuję, że to wszystko się potoczyło w tak zawrotnym tempie i dokładnie w tę stronę. Uważam, że aktor powinien przed sobą stawiać wyzwania, że cały czas musi chcieć więcej. Jestem w stosunku do siebie krytyczna. Śmiałam się niedawno w jakimś wywiadzie, że nie lubię siebie oglądać, bo zaraz widzę mankamenty. „Boże, co za mina, jak ja to powiedziałam, co ja robię”. Więc ten film to była też niesamowita nauka dla mnie. Pierwsza styczność z tak dużym planem filmowym, rola pierwszoplanowa. Zaczęłam z wysokiego C. Najtrudniej było mi przełamać we własnej głowie te takie kobiece tematy. Mogę uchodzić za osobę pewną siebie, ale tak naprawdę wewnątrz jestem bardzo wrażliwa i też oceniam siebie trochę inaczej niż oceniają mnie inni. Co, akurat myślę, że jest dobre.
Wszyscy tak mamy, tylko nie wszyscy o tym mówią.
Ja nie mam z tym problemu. Ten film mnie bardzo wzmocnił wewnętrznie, jako kobietę.
Ten film cię zabrał w różne miejsca na świecie, dał ci popularność, domyślam się, że też różne zawodowe szanse. A co było cieniem? Co było mniej fajne, co zaskoczyło cię w negatywny sposób?
Jest taka jedna rzecz, w wejściu w show biznes przed którą przestrzegało mnie wiele osób. Że, kiedy jesteś już na świeczniku, to każdy uzurpuje sobie prawo do tego, żeby wypowiadać się na twój temat. To, co mnie najbardziej uderzyło, to jakie podłe potrafią być kobiety. Zaskoczyło mnie, jakim jadem i nienawiścią potrafią pałać kobiety wobec kobiet. To było najbardziej przykre: że zamiast wspierać to wręcz szukają momentu, w którym mogą ci wbić szpileczkę, w którym mogą powiedzieć: „o, tu zrobiłaś to i to źle”. Naprawdę łatwo jest oceniać z boku, siedząc na kanapie i zajmując się czymś innym, a niestety większość tej krytyki bierze się od ludzi, którzy nie do końca wiedzą z czym je się zawód, jakim jest aktorstwo. Wiem, że to bardzo butnie zabrzmi, ale nie będę za to przepraszać, bo takie jest moje zdanie: ja uważam, że jak ktoś tak bardzo krzyczy, to znaczy, że on ma ze sobą ogromny problem, nie ja.
Nagłówki zamykają człowieka w skrótowych ramach. Gdyby wierzyć tym nagłówkom, to twój ekranowy partner Michele Morrone jest teraz gwiazdorem, wyciskającym wszelkie soki z kariery, jaką dał mu film – który, przypomnijmy, zrobił fenomenalną światową karierę, bo znalazł się także na Netflixie – a ty usunęłaś się w cień. Ile jest w tym prawdy?
Ja myślę, że w ogóle nie ma w tym prawdy! Wychodzę z takiego założenia, że jeżeli wybrałam zawód, jakim jest aktorstwo, to przede wszystkim skupiam się na tym, żeby tą aktorką być. Robiąc różnego rodzaju projekty chciałabym, żeby były bardzo wartościowe. Wiem, że zawsze najlepiej sprzedaje się duży szum wokół siebie, ale jednak zawsze śmieję się z przekąsem, że wolę się odzywać wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Nie chcę zostać w takim pudełeczku Laury z filmu „365 dni”. Chcę robić rzeczy, dzięki którym ludzie zobaczą mnie z zupełnie innej strony, w innej odsłonie. Całkiem niedawno, podczas październikowego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Konfrontacje, miała miejsce premiera spektaklu „Margules. Nieobecność” w reżyserii Łukasza Witt-Michałowskiego, w którym grałam śmierć. Bardzo żałuję, że ze względu na obostrzenia nie możemy go grać dalej, ale to taki czas, musimy się teraz z tym pogodzić. Dlaczego o tym mówię? Bo ja nie potrzebuję być wszędzie, na ustach wszystkich. Uważam, że wyciskam z moich pięciu minut wszystkie soki, tylko robię to z głową, odpowiedzialnie i dojrzale. Nie chcę być osobą, o której słychać teraz wszędzie, a która tak bardzo chaotycznie i silnie wyciśnie te soki, że potem nic po niej nie zostanie.
Wspomniałaś o „Margulesie…”. Jego reżyserem jest twój partner, sporo zresztą razem pracujecie. Jak się odnajdujecie w relacji zawodowej?
Bardzo dobrze się odnajdujemy! Mój partner nie bez kozery jest ode mnie starszy. Jest bardzo mocno ugruntowanym człowiekiem, dobrze wie czego chce. Mnie mocno zależy, żebym miała przy sobie osobę, która emocjonalnie jest dojrzała. Mamy mnóstwo wspólnych planów, w tym choćby mini serial z moim udziałem, który chcemy wypuścić na platformach VOD w najbliższym czasie. To się nieustanie rozwija i idzie w dobrą stronę, bo my patrzymy w tym samym kierunku. Wiadomo, Łukasz, jako reżyser teatralny trochę mnie zjada swoją wiedzą i czasami się czuję maluteńka. Ale cieszę się, że mam przy sobie osobę, od której mogę się cały czas uczyć. Ja się uczę od niego mądrości, a on ode mnie troszeczkę innych rzeczy.
Niedawno zdecydowałaś się na udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Dlaczego?
Bo uwielbiam śpiewać.
Miałam nadzieję, że powiesz: „kasa”!
Ha ha, nie, ja uwielbiam śpiewać i możliwość stworzenia kilkunastu premier, wcielenia się w jakieś ikony albo kompletnie odjechane osoby jest dla mnie niesamowitym aktorskim wyzwaniem. Muszę wejść w buty tej osoby w pewnym sensie, tak zmodulować swój głos, żebym jak najbliżej była oryginału. To mi daje poczucie takiej dziecięcej radości i odkrywania samej siebie. Bardzo lubię iść wyżej i wyżej i takie mini i mikro premiery też dla mnie są wyzwaniem: muszę pokonać stres i sprawdzić siebie w różnych sytuacjach. I też fani mówią: Ama przecież ty śpiewasz, bardzo byśmy chcieli zobaczyć ciebie na scenie. To się ziszcza a ja się cieszę jak dziecko. Niesamowite doświadczenie.
Właśnie: prosisz, by zwracać się do Ciebie Ama. Skrót oczywiście pochodzi od pierwszych liter twoich imion, ale czy jest tak też jakiś ukryty sens? Jakiś związek z miłością?
Nauczyłam się, że jak przestawiam się komuś Anna- Maria, to zazwyczaj on myśli, że to są dwa imiona i mówi do mnie później „Aniu”. Dlatego jeszcze na studiach wpadłam na pomysł, żeby uprościć sytuację, uniknąć niezręczności i stąd się wzięło „Ama”. Wtedy nawet nie łączyłam tego, że Ama znaczy miłość, kochać. Teraz to bardzo mocno już do mnie przylgnęło i myślę, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Może rzeczywiście to jest dobry omen?
Za 11 lat będziesz obchodzić 40 urodziny. To jest w naszej kulturze taki symboliczny monet w życiu kobiety. Gdzie siebie widzisz i jak sobie siebie wtedy wyobrażasz? Sycylia, plaża, czy Lublin? Pięcioro dzieci czy jedno?
Nie chcę tak bardzo mocno projektować, bo lubię, żeby życie mnie zaskakiwało, płynę z nurtem. Ale wewnętrznie marzy mi się domek w lesie albo w górach, u boku ukochanego i dziecka albo dzieci. Moim marzeniem jest mieć owczarka szwajcarskiego, który będzie zawsze przy mnie i będę z nim biegać, chodzić na spacery, to będzie mój dobry duszek. Uważam, że psy są niesamowite: zawsze dają promyczek każdego dnia, cieszą się na twój widok i wiesz, że zawsze ktoś na ciebie czeka. W ogóle uwielbiam zwierzęta. A jeżeli chodzi o takie mniej przyziemne rzeczy, to mam nadzieję, że w tym dniu moich czterdziestych tych urodzin będę po prostu bardzo szczęśliwą, spełnioną osobą, która będzie miała swój „mikroklimat”, będzie się otaczać ludźmi, którzy będą wartościowi i będzie w tym miejscu, w którym ma być.
Mam nadzieję, że się spełni to i jeszcze więcej.
Bardzo dziękuję.
tekst: Anna Tatarska
fot.: Piotr Sobik
stylizacja: Sylwia Antoszkiewicz
mua: Katarzyna Kot