Każdy w dzieciństwie miał swój tajemniczy ogród i to nierzadko, niejeden. Miejsca, gdzie można było bezkarnie pobuszować i dać upust dziecięcej wyobraźni. Mroczne zakamarki, miejsca znane i dostępne tylko nam, a przynajmniej tak nam się wtedy zdawało. Ja nie miałem dziadków na wsi, więc musiałem taki ogród znaleźć, a właściwie zorganizować go sobie w mieście. I jak się okazuje, nic łatwiejszego.
Późne lata siedemdziesiąte. Mam osiem, dziewięć lat. Mieszkamy w Chorzowie, przy ulicy Armii Czerwonej. Kiedyś, za Niemca, ulica ta nosiła nazwę Bismarckstrasse – też ładnie. Mój ojciec, taksówkarz, wynajmuje garaż po drugiej stronie ulicy. Stary, jednopiętrowy dom, ze spadzistym dachem, wkomponowany między kamienicami. Numer 135. Płot i przydrożny krzyż. Po jego drugiej stronie duże podwórko, niewidoczne dla ludzi z ulicy. Tam w drewnianej szopie trzymaliśmy naszego Fiata 125p o numerze bocznym, bodajże 390. Nie była to typowa szopa, jakich wiele na wsiach, bo też nie mieszkaliśmy na wsi. Raczej miejsce garażowania czegoś zacznie większego niż nasz Fiat. Był kanał służący do naprawy pojazdów, podziemny zbiornik na ropę (przydatna rzecz w czasie stanu wojennego i kartek na paliwo). Wszędzie unosił się zapach smaru i benzyny. Za garażami natomiast leżał gruz po jakimś budynku, zburzonym nie wiadomo kiedy. Często tam chodziłem. Czego tam nie było. Na przykład znalazłem tam kilkanaście starych książek niemieckich z czasów II wojny światowej. Były w dobrym stanie, ułożone w drewnianej skrzyni, na której widniał jeszcze wyblakły znak – czarny orzeł na swastyce. Jakieś encyklopedie z lat trzydziestych, książki historyczne, coś z literatury germańskiej. Wszystko pisane gotykiem i bogato ilustrowane – od wyobrażeń starożytnego Rzymu, po budowę U-Boot’a. Książki te mam do dzisiaj w domu. Oprócz nich, pomiędzy zwalonymi cegłami, często odnajdywałem akcesoria z laboratorium chemicznego. Jakieś kolby, probówki, zlewki, chłodnice, pipety, a nawet gaz-maski z filtrami. Rzecz jasna, one również oznakowane były nazistowskimi symbolami. Nie mam pojęcia, co się tam mieściło w czasie wojny i chyba nie jestem ciekaw. Nie wiadomo też, kto laboratorium owe zburzył i dlaczego pozostawiono tam resztki nazistowskich urządzeń. Może to sam Hans Kloss wysadził je w powietrze w czasie swojej kolejnej, brawurowej akcji dywersyjnej? Kto wie? Na placu przed garażem, pod drewnianą wiatą, stał wrak czeskiego pojazdu o trzech kołach, pokryty płótnem i sztuczną skórą, czyli Velorex 16/350. Wyglądał trochę jak miniaturowy Zeppelin. Wsiadałem do niego i warcząc na cały głos, kręciłem wielkim kołem. A kiedy już naprawdę nie miałem co robić, czekając na ojca, który własnoręcznie remontował silnik, albo ratował skrzynię biegów, mogłem pobawić się jeszcze leżącą obok drewnianą nogą tzw. holzbein’ą, która gniła pod drzewem. Miała starą skarpetkę i rzemienie do przytroczenia jej do reszty nogi. Należała pewnie do jakiegoś pirata albo weterana spod Ardenów, którego ciało leży gdzieś pod gruzami.
Garaż wynajmowaliśmy od równie dziwnych mieszkańców starego domu. Mieszkali tam: Adelajda Nalik i jej bart albo szwagier – już nie pamiętam – niejaki Prukopf. Byli już bardzo starzy i żyli ze sobą jak pies z kotem. Ona przypominała mi starą czarownicę, jak z bajek braci Grimm. Suchotnica, w wielkich kiecach i fartuchu, nie mówiąca słowa po Polsku. Wygrażała swojemu współlokatorowi po niemiecku, wyzywając go najczęściej od świń i złodziei. On nic sobie z tego nie robił i śmiał się ze starej wariatki. Pamiętam, że Adelajda była również strasznie skąpa i chciwa. Kiedyś do studzienki ściekowej wpadło jej 20 groszy. Ta wredna, stara, chuda zołza sama, bez niczyjej pomocy, wytargała z niej kilka wiader brudnej wody i szlamu, żeby tylko odzyskać utraconą monetę. Niemiecka oszczędność. Natomiast Prukopf, mówiący dość dobrze po polsku, lubił mojego ojca. Był przystojny, łysy jak kolano, ale zawsze dumnie wyprostowany i elegancki. Często razem rozmawiali, głównie o starych, dobrych czasach. Jakie to były czasy, chyba się domyślacie. Raz pokazał nam nawet czarno-białe zdjęcie z karbowanymi brzegami, na którym widać było, jak przechodzi na czele kolumny wojskowej pod łukiem triumfalnym w Paryżu. Wyprostowany, trzymając dłoń na kaburze, razem z kolegami z Wermachtu. Uśmiecha się do fotografa i przy okazji zajmuje stolicę Francji.
Dzisiaj mogę korzystać z dobrodziejstw, jakie niesie ze sobą technika. Za pomocą Google Maps, mogę z wysokości satelity zobaczyć, jak wygląda mój tajemniczy ogród dzisiaj. Nie ma już garaży, hitlerowskiego, tajnego laboratorium, Velorex’a, drewnianej nogi, Adelajdy i Prukopf’a. Jest za to porządnie ułożona betonowa kostka brukowa. Wygląda to tak, jakby mój tajemniczy ogród nigdy nie istniał, a ja to wszystko zmyśliłem. I niech tak zostanie.