Stacja Harmonia

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

W tym naszym ostatnim odcinku chciałabym jeszcze na chwilę powrócić do mojej przygody ze zdrowym żywieniem. Na początku działałam trochę na oślep, szukając informacji na własną rękę. Dziś zaczęłabym jednak od konsultacji z mądrym, otwartym i stale dokształcającym się dietetykiem czy lekarzem. Taka rozmowa jest bezcenna. Ja trafiłam do doktora Majdyło, lekarza, który  nie ogranicza się w swojej praktyce jedynie do medycyny konwencjonalnej. Otworzył mi oczy na wiele aspektów dbania o zdrowie. Dowiedziałam się nie tylko o różnorodnych możliwościach wspierania organizmu (wlewy z kurkumy czy hipertermia, która w Polsce uznawana jest za kontrowersyjną), ale co najważniejsze, że suplementację należy zacząć od zbadania mikrobioty jelitowej i poziomu jodu.

Myślę, że jod zasługuje na oddzielny akapit. Światowa Organizacja Zdrowia niedobór jodu w naszych dietach uznała za problem globalny, ale wydaje się, że wciąż niewielu z nas jest świadomych tego, jak ogromny wpływ ma ten pierwiastek na prawidłowe funkcjonowanie całego organizmu. Jest niezbędny do produkowania hormonów tarczycy, od których z kolei zależy praca nerek, serca, mięśni i całego układu nerwowego. Wpływa na proces wzrostu komórek, przemianę materii i syntezę białka. To także jeden z najsilniejszych przeciwutleniaczy, wykazujący ochronne działanie w procesach zapalnych i nowotworowych. Jod nie jest syntetyzowany w organizmie, dlatego musi być dostarczany z zewnątrz, wraz z pożywieniem, choć może być także absorbowany z powietrza, przez skórę, ale dotyczy to jedynie powietrza nadmorskiego czy oceanicznego. 

Suplementację diety z pewnością warto rozważyć. Dostosowana do naszych potrzeb, skonsultowana, poprzedzona badaniem, na pewno przyniesie korzyści. Ja suplementuję witaminę D i jod właśnie, pod postacią buraczanego zakwasu jodowanego (bardzo polecam). W naszej codziennej diecie niezbędne są także dobrej jakości tłuszcze roślinne: olej lniany, rydzowy, konopny, z czarnuszki. Dodatkowo, w przypadku nowotworów piersi, magiczne słowo to sulforafany, czyli substancje, które chronią nas przed rakiem piersi. Są łatwo dostępne w postaci świeżo wyciskanych soków: z brokuła (grubą łodygę brokuła też wyciskamy), z liści kalarepy, naci marchwi. Warto się zagłębić w literaturę… 

Temat diety w moim przypadku nie jest zakończony i ciągle ewoluuje. Nic w tym pewnie dziwnego, w końcu wiedza naukowa stale się poszerza, pojawiają się nowe badania i publikacje. Jedno jest pewne, nie ma obecnie jednej sprawdzonej metody leczenia raka, ale nowotworowi możemy utrudnić rozwój, spowodować, że w naszym ciele nie znajdzie przyjaznego środowiska. Dieta również nie jest lekarstwem, ale wzmacnia cały organizm, który staje się silniejszy, gotowy na większe wyzwania, wspomaga układ immunologiczny, tak by działał sprawnie, wyłapywał komórki nowotworowe i wiedział, co z nimi zrobić. 

Przychodzi mi do głowy jeszcze jedna refleksja związana z przechodzeniem na zdrową dietę. Myślę, że mi początkowo wiele rzeczy nie wychodziło, bo byłam przekonana, że muszę od razu wywrócić życie i żywienie do góry nogami, a dużo lepiej sprawdza się metoda przyglądania się samej sobie, czułości dla siebie. Trudno jest gwałcić swój mózg i robić coś na siłę. Dlatego polecam wam metodę małych kroków i rytuały. Warto zacząć od wprowadzania jednego, drobnego elementu do swojej codzienności, na przykład poranne picie wody z  octem jabłkowym. A co do rytuałów, jestem przekonana, że są dobre w drodze poszukiwania zdrowia i ogólnie harmonii. Ja lubię celebrować poranki, wypijając kolejne szklanki zdrowia. Tak o nich myślę. Zaczynam od wody z octem jabłkowym, która działa tonizująco na cały organizm. Potem porcja zakwasu z dużą ilością oleju z wiesiołka i na koniec świeżo wytłaczany sok warzywny.  Niespieszny poranek może być luksusem, na który nas nie stać, ale… może powinnyśmy o niego zawalczyć. 

I jeszcze, na zakończenie, zwrot ku emocjonalności, bo nasza duchowość jest ultra istotna dla procesu zdrowienia. 

Dopiero rok po diagnozie zrozumiałam, że od miesięcy zakrzykuję chorobę i strach, a żyję tak naprawdę w permanentnym lęku. Pozornie odtrąbiłam zwycięstwo, ale przecież boję się każdej wizyty lekarskiej. Krzyczę, że wszystko dobrze, a wewnętrznie dygoczę. Spojrzałam na siebie. Całościowo. Zrozumiałam. Po początkowym poczuciu wygranej z chorobą, dotarło do mnie, jakby z opóźnieniem, że nic się nie skończyło, że ten rak już będzie obok, choćby pod postacią stałych wizyt, kolejek cierpiących ludzi, stałego stresu i niepokoju. Zrozumiałam, że potrzebuję jakiejś przestrzeni, w której znajdę ulgę. Na mojej drodze pojawiła się Eliza, do której zadzwoniłam tylko po to, by umówić się na masaż, a zostałam… pewnie na zawsze. Dowiedziałam się, ze robi kurs holistycznego radzenia sobie ze stresem. Na kursie, powiązanym z medytacją, w kręgu kobiet, z których żadna nie chorowała na nowotwór, rozmawiałam swobodnie na temat choroby. Podczas tych spotkań zrozumiałam, jak mocno podlegałam stresowi, jaki ma on wpływ na moją codzienność, sen… Uświadomiłam sobie, że stres jest, że jest związany ze śmiertelną chorobą, i nie ma co udawać, że taka nie jest, i że muszę nad tym zacząć pracować, a nie udawać, że wszystko jest w porządku. Byłam w tej grupie trzy miesiące i po tym czasie zdałam sobie sprawę, że jestem gotowa na terapię indywidualną. Zrozumiałam, że lęk przed nawrotem nowotworu jest wykańczający. Wstawałam o świcie, żeby o 6.30 leżeć na masażu ziołami. Potem panczakarma, zabieg wymagający pewnej rutyny, która sama w sobie jest uspokajająca. Codzienne zabiegi oczyszczania ciała. Było to dla mnie ważne i dawało mi siłę. Oto dbam o siebie.

Czy się teraz nie stresuję? Nadal się stresuję, ale dzięki doświadczeniom z kursu nauczyłam się lepiej radzić sobie ze stresem. Nie analizuję zbyt mocno, nie myślę obsesyjnie o raku i mam teraźniejszość. Spotykałam się także z terapeutą, który zajmuje się terapią kwantową, uczestniczyłam w ustawieniach Hellingera. Wszystkie te doświadczenia cenię, bo dały mi ulgę. Nie rzucałam się histerycznie w rozmaite historie, raczej przechodziłam płynnie z miejsca do miejsca, szukając czegoś dla siebie, szukając wsparcia.

Myślę, że po tej chorobie szczególnie warto pozwolić Sobie o Siebie zadbać, wykonać jakiś gest wobec własnego ciała i psychiki. Wyzwaniem jesteśmy sami dla siebie, a niestety wszystkie aktywności „na zewnątrz” odrywają nas od siebie. Pewnie każdy z nas znajdzie ukojenie gdzie indziej. Są osoby, dla których czas po chorobie to nowe rozdanie, to doświadczenie je uskrzydla: teraz będę żyła pełnią życia, nowa praca, możliwości, wyzwania, nawet ekstremalne. Jednak znacznie częściej  pojawia się pustka, depresja i poczucie braku drogi, wyjścia. Pozwólcie sobie poszukać przestrzeni, w której znajdziecie ukojenie. 

Hasło „oswoić raka” wydaje mi się ważne. Oswajajcie go na jakimkolwiek poziomie, który wam pomoże. Medytacja, terapie, psychoonkolog, religia, wszystko będzie dobre, o ile zbliża nas do spokoju, do stanu, w którym chociaż trochę przestaniemy się bać. Strach wraca, wracać będzie, ale odbierzmy mu zdolność paraliżowania. Ja teraz tylko  obserwuję strach, nie patrzę już o poranku z żalem na mojego męża, zastanawiając się, ile razy się jeszcze koło niego obudzę. 

Reklama