Wiele można powiedzieć o nowym Tiguanie w wersji hybrydowej, ale na pewno nie, że jest to nudny i smutny samochód. Fachowcom z VW udało się stworzyć kompromis potrzeb każdego członka rodziny atomowej, większości kierowców, a nawet nieprzychylnym naszym eskapadom z ich pacholęciem, teściom, którzy po przejechaniu się stwierdzą, że jesteś jaki jesteś, ale samochód – klasa.
Czym bowiem jest Tiguan? Jest to bestia o wielu twarzach. Ciężka bestia w każdej z nich, bo 1,8 tony to nie jest zabawka blaszana, ale dość potężna maszyna, którą jeździć trzeba się nauczyć, bo ma kilka specyficznych dla siebie konceptów.
Zacznijmy może zatem od pierwszego oblicza naszego Tiguana, czyli prostych słów kilka o nauce jazdy. Jak wiadomo z tytułu tego materiału, jest to hybryda plug-in, czyli normalnie można ją podpiąć do kontaktu wtyczką typu drugiego i wtedy pięknie nam się ładuje nasz 9 kWh akumulator. Co oznacza to w praktyce? Jakieś 40-50 km na prądzie, na samym silniku elektrycznym. Pojawia się wtedy na liczniku taka niebieska obwódka i człowiek czuje się od razu jakiś taki zdrowszy. Do 140 km/h, więc autostrady to raczej ze wspomaganiem elektrycznym. Niemniej – do roboty, po robocie, weekendowy wypad na obiad – na te i wszystkie podobne zabawy prądu powinno starczyć. Trzeba wiedzieć jednak kilka rzeczy, jakie się z tym wiążą. Po pierwsze, dobrze byłoby mieć garaż, żeby to naładować, bo średni czas ładowania do pełna, na stacjach w kilku miastach, gdzie to sprawdzałem, to trzy i pół godziny. Oznacza to, że nikt nie będzie czekał trzech i pół godziny w aucie, bo to się mija z celem. Dlatego dobrze byłoby mieć prąd w garażu, w zestawie są przejściówki, można się naładować z gniazdka. Alternatywnie – jeśli mieszkamy na progresywnym osiedlu, możliwe, że takie ładunki znaleźć można również na parkingu pod apartamentowcem, bo przecież nie blokiem. Drugi aspekt tego silnika jest następujący – ładuje się on sam. Hamując, lekko przyspieszając jesteśmy w stanie w ciągu dnia kilka kresek tego ładowania złapać. Na autostradzie dużo szybciej, bo pęd wielki i w ogóle, ale równie szybko wskaźniki spadają na łeb, na szyję i zostaniemy z silnikiem spalinowym, a to już są koszty większe, bo auto ciężkie i potężne jest. Wracając, można ustawić sobie również poziom ładowania, by np. zwiększyć opór podczas swobodnej jazdy i o ja Cię, w ogóle, dajcie spokój. Na maksymalnych ustawieniach człowiek czuje takie przeciążenia jak podczas jazdy na rollercoasterze. Mega zabawa i duża oszczędność na Disneylandzie. Wystarczy przejechać się z dziećmi autem, kupić im popcorn z karmelem, posadzić z tyłu i zamiast kilku tysięcy na taką wycieczkę to elegancko, koszt popcornu, paliwa i czyszczenia tapicerki zastępuje nam jakże wyczekiwane przez dzieci spotkania z wielką małą myszą. Dla odważnych – można ubrać mysie uszy, ale to wersja ekskluziw.
Drugie oblicze Tiguana to potęga. Gdyż, toteż, owszem, jeżu, jakżeż to zaiwania. Do wyboru mamy kilka opcji, ale myślę, że najciekawsza jest owa hybrydowa. Mamy wtedy zamontowany elegancki, turbosprężarkowy silnik benzynowy 1.4 o mocy 150 KM i wspierający go silnik elektryczny ze 115 konikami. Łączy się to jakoś w 245 KM co jest jakimś niszczącym życie elementem. To blisko dwutonowe auto ma 7,5 s do setki przy wykorzystaniu dwóch silników w trybie GTE, który można włączyć i jak nasz szanowny Wydawca postanowił sprawdzić jak działa owa technologia, to moja czaszka wcisnęła się w fotel, moje ciało zmieniło stan skupienia i przy okazji zrobiłem sobie rachunek sumienia wszystkich złych i dobrych rzeczy, jakich dokonać udało mi się podczas tego żywota. Jest moc w każdym razie. Spalanie jest różne, zależy od jeżdżenia, ale jesteśmy realnie w stanie zrobić te 6-7 litrów w mieście albo 0 litrów jak jeździmy tylko na prądzie (co może okazać się nieco trudne, dlatego zawsze podają, że te hybrydy palą jakieś litr/dwa na sto).
Trzecie oblicze Tiguana to wygoda oraz bezpieczeństwo. Nie jest to może największy z SUV-ów, ale nie wiem czego nie dałoby się do niego wsadzić. 476 l pojemności bagażnika to całkiem spoko wynik, siedzenia można złożyć i wtedy w ogóle można jakiś mniejszy samochód tam wsadzić. Oprócz tego, bez problemowo możemy podłączyć telefon z Androidem, czy iOS-em, ładowania indukcyjne, elegancko, ekran ładny, w odpowiedniej wielkości, ale trochę daleko jak na moje potrzeby, choć może wynikać to z moich gangsterskich przyzwyczajeń jeżdżenia w pozycji wygodnej do unikania kul (#życienablokach, #rąbin4ever). Z dodatkowych atrakcji, samochód piszczy jak jest się blisko czegoś (choć jest nieco nerwicowy; z drugiej strony, chyba lepiej w tym kierunku), ma kamerkę cofania, a także, jak już naprawdę nie chce nam się parkować – parkuje sam. Dla osób parkingowo-upośledzonych – genialny traf. Co do wystroju – auto prezentuje się elegancko, bez udziwnień, klasycznie. W środku jest przestrzenny, a wszystko wykonane jest bez zbędnej plastikozy, bo to też nie tego typu auto. Nie jest to limuzyna rzecz jasna, ale nie można się do niczego przyczepić specjalnie, a jeśli by się chciało to tylko specjalnie. No i oczywiście, jest bezpieczny, człowiek się w nim czuje jak otulony bla bla bla, wiadomo przecież, że strefa naszego zgniotu kończy się na kierowcy przed nami. Lecimy dalej.
I najważniejsza kwestia – Panie, po ile takie cudo? Różne są silniki, różne możliwości, ale myślę, że hybryda jest najciekawsza i najbardziej perspektywiczna tak naprawdę, toteż skupimy się na niej. Cena takiego autka zaczyna się gdzieś w okolicach 150 000 zł. I teraz pytanie – czy to jest dużo? Oczywiście, że to dużo, weź daj spokój, mieć a nie mieć itd. Niemniej, na wszystko trzeba spojrzeć w perspektywie. Najtańsze auta osobowe zaczynają się obecnie gdzieś w okolicach 50-60 k. SUV-a taniego możemy znaleźć gdzieś w okolicach stu. VW proponuje nam 150 za hybrydę ze swoim logo na masce, czyli wiadomo, że to nie jest jakaś sklejka. Każdy zatem musi sobie to pokalkulować we własnym zakresie, prawdopodobnie leasingowym. A wtedy już boli mniej.
Reasumując, dla kogóż zatem jest to auto o tak wielu obliczach? Otóż, podtrzymując swoją opinię z początku tego tekstu – dla każdego. Dziewczyny, chłopaki, rodziny z dziećmi, dzieci rodziców, babcie, wujkowie i kuzynostwo wujków ze Stanów – wszyscy powiedzą jednym głosem, gdy podjedziecie swoim Tiguanem, że – nie, no, naprawdę spoko jest, fajny, a kiedy ślub? Może z wyjątkiem tego dziwnego kuzyna, który jeździ 20-letnim coupe ze spoilerem, żeby go przytrzymać do ziemi jak lata po mieście i brakiem tłumika, żeby lepiej było słychać, że warto się zwinąć. To ten kuzyn stwierdzi, że tragedia i za te pieniądze to on by sobie kupił nowy silnik po prostu do swojego. Ale wiadomo, o gustach się nie disputandum czy jakoś tak. Można polecać.
Fot: Jakub Wejkszner/mat. pras.