Dlaczego warto wrócić do tamtych dni

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Rozpocznę wyznaniem: gdybym decyzję miała podejmować na podstawie plakatu, na film ten najpewniej nie dotarłabym. I byłaby to ogromna strata, tak odbiorcza, jak emocjonalna. Dotarłam, bo od mądrych głów dotarły do mnie z kolei opinie, że film oferuje zdecydowanie więcej, niż zwiastowałby plakat. Chcąc i Wam oszczędzić tego niedopatrzenia, pragnę do tego chóru chwalców dołączyć.

Albowiem w filmie „Powrót do tamtych dni” Konrada Aksinowicza plakatowa aura lat ’90, stanowi tylko – a właściwie aż, wziąwszy pod uwagę brawurę rekonstrukcji – fasadę, za którą tli się, aż rozgorzeje potężnie, dramat. Na wrocławskim osiedlu, pośród podwórkowych harców, wypożyczalni kaset VHS, przechodniów w neonowych ortalionach oraz marzeń o bajecznych zestawach LEGO, mieszka wraz z mamą (Weronika Książkiewicz) nastoletni Tomek Malinowski (Teodor Kozior). Snują wespół swój american dream, dla którego podglebie stanowi zaoceaniczna kariera ojca (Maciej Stuhr), charyzmatycznego radiowca – mają doń wnet dołączyć.

Sen się nie spełnia, następuje nieoczekiwany powrót taty, zwiastujący kres sielanki. Tata – z początku charyzmatyczny i szczodry równiacha – okazuje się mieć potężny problem. Problem w tym kraju starszy niż przymus propinacyjny. A że w sztywnych ramach podszytej wstydem obyczajowości wszystko zostaje w rodzinie, problem taty na naszych bezsilnych, coraz intensywniej spotniałych, oczach przeradza się w rodzinny dramat.

Napięcie narasta jak w klasykach horroru, bo też taki był reżyserski zamysł. Sięgając do klasycznych struktur i kinematograficznych tradycji wytyczanych przez „Szczęki”, „Lśnienie” czy „Obcego”, tworzy Aksinowicz świat wrzący ustawicznym napięciem. Nieprzewidywalność stanowi przecież motyw przewodni współistnienia z osobą uzależnioną. Co zrobi człowiek upojony do zatarcia granic podmiotowości, na ile sposobów zawiedzie tym razem najbliższych? W najmroczniejszych koszmarach nie wyśnisz. Jaki skuteczny argument miałby zadziałać na rzecz przemówienia do rozsądku, gdy po jego stronie leży żmudna praca nad sobą, na odległym krańcu zaś równia pochyła topienia dorosłych lęków w szkle opróżnianym w niefrasobliwej komitywie z ziomeczkami? Nie ma takiego, gdy nie ma woli w uzależnionym, czepiającym się chwilowych ucieczkowych ulg jak pijany płotu.

A jednak żona i matka Helena oraz syn Teodor (choć najmłodszy, to z nich wszystkich najdoroślejszy) wchodzą w potwornie uwierające buty ekspertów od nałogu męża i ojca, przejmująco obrazując batalię osób współuzależnionych.

Do roli targanego nałogiem Malinowskiego zaangażował reżyser Macieja Stuhra, chcąc unaocznić uniwersalność problemu: nałóg pokąsać może każdego, także takich superanckich kolesi. Słychać już słuszne głosy o roli życia Stuhra. On sam, podczas pokazu przedpremierowego, stwierdził, że w wielu filmach za kimś biegał, albo to z kwiatami, albo z pistoletem. Starał się biegać dobrze, ale nie wyczerpywało to jego aktorskich ambicji. „Powrót do tamtych dni” rolą trudną, nieuchronnie ekshibicjonistyczną, urodzajne pole do realizacji tych ambicji dał.

Wspomnianemu seansowi towarzyszyło spotkanie z ekspertkami od spraw uzależnień, na sali siedzieli natomiast podopieczni Monaru. Poruszone głosy jednych i drugich zaświadczały o uczciwości podejścia do tematu. Jeden z podopiecznych podziękował za możność ujrzenia na ekranie siebie z czasów, gdy nie radził sobie z uzależnieniem.

Ostatni raz taki katarktyczny szloch współtworzyłam z resztą sali podczas seansu „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” Pawła Łozińskiego, oba filmy posiadają ogromny potencjał terapeutyczny. W kraju, w którym więcej kobiet usłyszało od bliskich patrzących trzeźwo, bo z dystansu, pytanie „Co ty z nim jeszcze robisz” niż litrów wody zasila Wisłę, alkohol zaś pełni funkcję rytualną, film ten stanowić powinien pozycję obowiązkową. Na marginesie: przykładem kobiet posłużyłam się rzecz jasna siłą rzeczy, uzależnienia w oczywisty sposób nie znają granic płci, wciąż jednak pokutuje w Polsce myślenie, że zgłaszać się po pomoc do terapeuty mężczyźnie nie przystoi, że to niemęskie (a przecież jeśli męskość definiować jako odwagę, to mało jest aktów równie odważnych, co przyznać się do własnych słabości).

Życzyłabym sobie i innym, by produkcje takie jak ta, czy choćby mądre, mądrością serdeczną, „Sex Education” włączać do programu edukacji szkolnej. Wychodzilibyśmy wtedy ze szkół wyposażeni nie tylko w wiedzę o budowie pantofelka czy symbolice Weselnego Chochoła (przykłady losowe) ale i z większą biegłością w dziedzinie trudnej sztuki tworzenie relacji, dbania o siebie wzajem.

Polska rosłaby w emocjonalną siłę a ludziom żyłoby się w satysfakcjonujące relacje dostatniej.

Sam reżyser, jak stwierdza, scenariusz wydarł sobie z życiorysu. Kino pełniło w jego życiu rolę terapeutyczną a odkąd film udało mu się w końcu zrealizować, ojciec nie śni mu się już pijany.

Wobec długotrwałej niemożności zdobycia środków na realizację produkcji, postanowili twórcy zepchnąć jej bolesny wydźwięk na dalszy plan strategii promocyjnej. W moim przekonaniu nie w pełni słusznie.

Piszę ten tekst powróciwszy z posępnie aktualnego monodramu obejrzanego w Big Book Cafe. Dariusza Wnuka i Przemysława Bluszcza uwierał tekst „Znieważonych” Sándora Máraiego, więc zrobili z niego spektakl. Podczas spotkania po, przywołał Bluszcz tradycyjne pytanie teatralnej dyrekcji stawiane w obliczu ewentualnej realizacji nowej sztuki: „Czy się sprzeda? Czy to jest smutne? Tak? To się nie sprzeda”. Tak, to jest smutne. Ale i tak kupcie na to bilety.

 

 

 

 

 

 

Reklama