Peter Lindbergh – magik fotografii

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Był niekwestionowanym mistrzem nieretuszowanej fotografii. Peter Lindberg poza nieperfekcyjnymi odbitkami miał misję: chciał uczynić świat lepszym. Jak tego dokonał?

Piękno i książki

„Piękno to bycie sobą”, powtarzał i unikał pytań o Photoshopa. Irytowały go selfie, zamiast powtarzalnych ujęć wolał nieidealne portrety. Zresztą nieretuszowanie zdjęć, jeden z warunków kontraktów, gwarantowało mu tworzenie spójnych, integralnych prac. Peter Lindbergh nie cierpiał chirurgicznie poprawianych twarzy modelek, za to uwielbiał inteligentnych, dowcipnych i znających swoją wartość ludzi. Gwiazdy otwierały się przed nim, bo dawał kobietom siłę, a w zdominowanym przez pieniądze świecie był pierwszym feministą, który otwarcie przeciwstawiał się seksizmowi. Aż ciężko uwierzyć, że ktoś taki jak on – mistrz ciętych ripost i naturalnych ujęć – poznał fotografię dopiero w liceum, nigdy wcześniej nie odwiedziwszy muzeum i nie potrafiwszy zmusić się do przeczytania kilku stron książki. Wychowany z dala od wysokiej kultury Peter miał za to dwoje rodzeństwa, matkę, ojca-kalekę i babcię, z którymi trafił do Duisbergu, przemysłowego miasta porównywanego do Detroit, gdzie ojciec sprzedawał słodycze, a cała rodzina mieszkała w trzypokojowym mieszkaniu.

Urodzony pod koniec listopada 1944 roku w Lesznie Lindbergh nie miał pamięci do dat, z trudem kojarzył matkę, która zmarła, gdy był dzieckiem, ale determinacji i pracowitości mogła pozazdrościć mu niejedna osoba. Jeszcze nie mając 18 lat projektował wystawy sklepowe, a za uciułane pieniądze wyjechał najpierw do Szwajcarii, potem do Berlina, gdzie w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych zakochał się w obrazach Vincenta van Gogha. Pojechał nawet do Arles, by lepiej zrozumieć artystę, w końcu kupił też słynny żółty dom i przez dwa lata tułał się po świecie. W tym czasie sporo podróżował, „zaliczył” Francję, Hiszpanię, Maroko. Wydoroślał. Po podróży, w której obiecał sobie, że obroni dyplom, zaczął robić bratankom zdjęcia, w porę oprzytomniał, spakował walizkę i wyjechał do Düsseldorfu, gdzie na Lindbergha czekała posada asystenta Hansa Luksa. W biurze wytrzymał pięć lat, potem założył własną firmę i z zamiarem zostania najlepszym portrecistą XX wieku wyruszył do Paryża. Biegle władający językiem francuskim Peter Lindbergh przez dekadę robił mało istotne fotografie dla zagranicznych edycji „Vogue’a”. Moda średnio go pociągała, na co dzień ubierający się w dżinsy i T-shirty artysta miał o niej mgliste pojęcie, a w branży pracował, bo dostawał zlecenia.

Paź królowej

W 1988 roku coś się zmieniło. W amerykańskim „Vogue’u” pojawiła się ona – Anna Wintour. W nieśmiertelnym paziu, dopasowanym kostiumie Chanel i drogiej biżuterii wyglądała zjawiskowo, ale kiedy mówiła o uzdrowieniu magazynu jakoś nikt jej nie wierzył. Już pierwsza sesja wzbudziła konsternację. Wintour zrezygnowała z wystylizowanych do bólu póz, bez słowa zgodziła się na niepoprawiane zdjęcia modelki idącej środkiem ulicy. Ta sesja podobnie jak inna – złożona z portretów Lindy Evangelisty, Naomi Campbell, Cindy Crawford, nieżyjącej już Tatijany Patitz i Christy Tulington przeszła do historii. Mający dobre wyczucie czasu, ufający intuicji Lindbergh podejmował decyzje pod wpływem impulsu zwykle z dobrym skutkiem. Przyznawał: „Nie sądziłem, że ta sesja przejdzie do historii”. Jako jedyny fotograf trzykrotnie zrobił kalendarz dla Pirelli, a ostatnie wielkie zlecenie zrealizował w 2017 roku. Zdobył wiele nagród, ale najbardziej cieszył się z możliwości eksperymentowania, od sesji mody wolał portrety.

Pracował z największymi – Cathrine Denevue, Madonną, Tiną Turner, Helen Mirren i Mickiem Jaggerem. Zdjęcia Petera Lindbergha traktowano na równi z dziełami współczesnej sztuki, prezentowane na wystawach w Centre Pompidou w Paryżu lub londyńskim Victoria and Albert Museum były wyróżnieniem za wyrzeczenia, lata ciężkiej pracy. Ale Lindbergh nie naciskał jedynie migawki aparatu, reżyserował filmy, a jeden z nich – „Inner Voices” – wyróżniono na festiwalu filmów dokumentalnych w Toronto. Wolny czas spędzał z dala od pracy, i to właśnie rodzina (żona i dwóch synów) poinformowała o śmierci jednego z najlepszych portrecistów ostatnich lat. Opłakiwany przez gwiazdy, przyjaciół i współpracowników Peter Lindbergh podarował im normalność. Dzięki niemu aktorzy mogli pozostać sobą, a portretowanie ich fotograf traktował jako wielki przywilej. Był indywidualistą szczerze oddanym pracy, a jego niestandardowe, proste ujęcia sprawiły, że zaczęliśmy inaczej myśleć o fotografii.

Reklama