Sebastian Stankiewicz: Jestem Różnorodny

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Kinga Burzyńska: Sebastian, czujesz że możesz być różnorodny?

Sebastian Stankiewicz: Tak, czuję, że mogę. Mam wrażenie, że w pełni wysyciłem już swoje możliwości w stricte komediowym anturażu. Teraz eksploruję tragikomedię. Wspólnie z Michałem Toczkiem stworzyliśmy dwa krótkie metraże: „Być kimś” i „Martwe małżeństwo”. To zupełnie inne role, które dały mi okazję pokazać się z nowej strony. Te filmy radzą sobie świetnie – podróżują po świecie, są prezentowane na różnych festiwalach i spotykają się z naprawdę dobrym odbiorem.

Idealnie nadawałbyś się na oponenta Jamesa Bonda. Absolutnie widać w tobie wszystkie kolory aktorskie – mam takie poczucie.

To miłe, dziękuję. Ale wiesz, do tego potrzeba jeszcze odpowiedniego reżysera i dobrego materiału. Takiego, który pozwoli wejść w tę przestrzeń i naprawdę coś z siebie wyciągnąć. To wymaga pracy, ale jeśli pojawiłaby się taka możliwość, to chętnie bym się z nią zmierzył.

 
Reklama

Tak, ale jak myślę o „Panu T”, za którego dostałeś nagrodę na festiwalu w Gdyni, to tam już pokazałeś – nomen omen – czarno-białe odcienie.

Tragikomedia jest mi bliska, bo wydaje się ogólnie bliska życiu. Jestem otwarty na kolejne wyzwania, które pozwolą mi odkrywać nowe oblicza. Ostatnio pracowałem przy mikrobudżecie Roberta Kwilmana. Są reżyserzy, którzy zaczynają patrzeć na mnie inaczej. Bardzo się z tego cieszę. 

Ktoś ostatnio mi powiedział: „Sebastian Stankiewicz? To jest jeden z najbardziej wszechstronnych aktorów w tym kraju!” Zanim zaczniemy rozmawiać o twoim kolejnym wizerunku – jesteśmy chwilę po premierze drugiej części „Akademii Pana Kleksa” – to przygotowując się do naszaj rozmowy pomyślałam, że nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać dłużej. Twoja droga do sukcesu była przecież wyboista, ale też pełna determinacji. Jak już sobie wymyśliłeś, że będziesz aktorem, to nie odpuściłeś ani na moment.

Wiesz, z tym „wymyśleniem” to myślę, że to gdzieś we mnie kiełkowało już od dziecka. Już w szkole podstawowej zaczynałem to manifestować. Potem miałem szczęście, że szczególnie mama nie zamykała mi tej drogi. Mówiła: „Spokojnie, niech robi, co chce”. Nigdy nie próbowała mnie ograniczać, wręcz przeciwnie – wspierała mnie w każdej decyzji. A wiadomo, droga do szkoły aktorskiej nie była łatwa. Kilka razy musiałem podchodzić do egzaminów, a to wszystko kosztowało – wyjazdy, wpisowe, przygotowania. Dlatego w wakacje starałem się zawsze popracować, żeby choć trochę odciążyć rodzinę. To doświadczenie nauczyło mnie wytrwałości i determinacji, która, jak myślę, jest podstawą tego, gdzie jestem teraz.

Wiem, że pewnie często o tym opowiadasz, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę.

Było z tym trochę problemów. Człowiek uczy się przez całe życie. Ale wtedy, kiedy zaczynałem, naprawdę nie miałem pojęcia co mnie czeka. Z Głogowa pojechałem na pierwszy egzamin do Wrocławia – i nagle człowiek zaczyna się rozglądać. Może teraz jestem bardziej otwarty, ale wtedy byłem trochę zahukany. Patrzyłem na tych ludzi na korytarzach – przygotowywali się albo już studiowali. Wydawali się tacy…wow. Myślałem, że to właśnie tak wygląda przyszły aktor. A ja? Czułem, że może czegoś mi brakuje. Poczucie własnej wartości wtedy nie było moją mocną stroną, ale mimo to próbowałem. Wiedziałem, że gdzieś głęboko w środku jest coś, co chcę pokazać. Tylko trzeba było znaleźć sposób, żeby to wydobyć i się nie poddawać.

Właśnie o tej determinacji mówię. Spotkałam się już z wieloma aktorami, którzy opowiadali o swoich początkach. Pamiętam jak jedna z aktorek – chyba Małgorzata Kożuchowska – mówiła, że wiedziała, iż jeśli nie dostanie się za pierwszym razem, to więcej nie spróbuje. Poszła, zdała i od razu się dostała.

To są różne historie.

Tak, różne historie, różne drogi. Ale, tak jak mówisz, coś tam w środku się dzieje. Co sprawiło, że chciałeś próbować drugi, trzeci, a nawet piąty raz, by w końcu znaleźć się w tym miejscu?

Pamiętam, że bardzo zależało mi na łódzkiej filmówce. Byłem pierwszy pod kreską, nie dostałem się nawet z odwołaniem. Wtedy kolega, z którym zdawałem, a który również się nie dostał, zaproponował, żebyśmy pojechali na wydział lalkarski. Nigdy wcześniej tam nie zdawałem, ale pomyślałem: „Dobra, spróbuję”. Pojechaliśmy i obaj się dostaliśmy. Skończyliśmy cztery lata studiów, a potem ten sam kolega powiedział: „Jedziemy do Warszawy!”. Myślałem sobie: „Może po tej szkole trafię do jakiegoś teatru?”. Ale on nalegał: „Jedziemy do Warszawy”. Pojechaliśmy i zaczęliśmy od castingów, głównie do reklam. Bywało trudno. Trzeba mieć szczęście, dostać się najpierw na jakiś casting albo złapać niewielką rolę. To dzięki niej ktoś może cię zauważyć i być może da szansę w czymś innym. Ale nawet jeśli ktoś chce cię obsadzić w większej roli, to producenci mogą powiedzieć: „Ale kto to jest? Nie”. Teraz mamy streamingi, mnóstwo filmów i seriali, więc szanse są większe. Ale kiedyś było inaczej – wszystko trafiało do kin, a w komercyjnym kinie grało się twarzami, znanymi aktorami.

Tak, kiedyś faktycznie grano twarzami. Potem to wszystko zaczęło się zmieniać. Ale wiesz, zastanawia mnie, że poszedłeś za kimś. Myślę sobie cały czas, jakim byłeś chłopakiem. Bo z jednej strony byłeś zdeterminowany, a z drugiej  mówiłeś, że twoje poczucie własnej wartości nie było zbyt wysokie. Jednocześnie miałeś wsparcie mamy. Kim był więc ten dwudziestoletni Sebastian? I co sprawiło, że dzisiaj tu siedzisz jako laureat choćby nagrody na festiwalu w Gdyni?

Patrząc z perspektywy lat, to ambicja pchała mnie w tę stronę. Po prostu. Każdą rzecz, którą robiłem, starałem się wykonywać na 100%. Nieważne czy to był teledysk, reklama, czy mała rola – zawsze dawałem z siebie wszystko. Wierzę, że tylko pełne zaangażowanie pozwala naprawdę rozwijać się i robić krok naprzód w tym zawodzie. Pracowałem z wieloma osobami, każda z nich jest inna, ma swoje podejście do pracy. Są aktorzy i reżyserzy, którzy wszystko dokładnie analizują, a są tacy, którzy dają ci tylko dwie wskazówki, podstawowe wytyczne, a potem pozwalają działać. Mają czujność, świetnie obserwują. Ale koniec końców, po tych wszystkich latach, jestem przekonany, że najważniejszy jest scenariusz.

Oczywiście, jeśli scenariusz jest dobrze napisany, to jest co grać. A powiedz mi, kiedy ostatnio trafiłeś na taki scenariusz, że pomyślałeś: „Boże, to byłoby dla mnie genialne!”.

Było kilka takich scenariuszy w ostatnich latach, które sprawiły, że poczułem tę ekscytację – to uczucie, że jest w tym coś, co mogę naprawdę zagrać, coś, co mnie wyzwala. Na przykład „Pan T”, świetny był też „Człowiek z magicznym pudełkiem”. To były produkcje, w których poczułem, że jest coś do zagrania.

To były chyba takie przełomowe momenty, prawda? Filmy, które cię pokazały.

Zdecydowanie. Ostatnio też czytałem fantastyczny scenariusz serialu „Edukacja XD” (premiera wiosną 2025), Malcolma X, który będzie w przyszłym roku w Canal+. Wziąłem udział w tej produkcji i naprawdę się cieszę, bo to był świetny materiał do pracy.

To znowu przykład, gdzie świetny scenariusz łączy się z literaturą.

Dokładnie. I muszę przyznać, że obie części nowej „Akademii Pana Kleksa” też były ujmujące. Ten cały świat, sposób, w jaki został przedstawiony – to było coś zupełnie nowego. Na przykład postać ptaka Mateusza, który zjada jagody przemiany i staje się pół człowiekiem, pół ptakiem – to było naprawdę fascynujące. Dużo rozmawialiśmy o otwartości akademii na wszystkich, o różnorodności. To miejsce, które nikogo nie wyklucza. W nowej części też pojawiają się ciekawe wątki, jak na przykład walka Pana Kleksa z Golarzem Filipem, który stworzył wynalazek mogący odebrać dzieciom wyobraźnię. To naprawdę świetnie rzeczy.

W „Kleks i wynalazek Filipa Golarza”grasz Mateusza. W tym kostiumie, w tej charakteryzacji, musiałeś nie tylko wyglądać, ale też zbudować postać. Jak już założyli ci to wszystko, to czy fizycznie miałeś jeszcze siłę, żeby pracować i tworzyć? Czy Mateusza musiałeś wymyślić sobie wcześniej, a potem, wchodząc na plan, mówiłeś: „Dobra, ja już wiem, co mam grać”?

Mateusz został wymyślony na nowo, kreacyjnie. Maciej Kawulski, razem ze scenarzystami wymyślili tę postać od podstaw. Bardzo im zależało na tym, żeby była ona inna, niż 40 lat temu, pracowaliśmy nad tym razem. Najpierw sporo rozmawialiśmy o Mateuszu. Maciej, jako reżyser, musiał jednak patrzeć na całość filmu.

No dobrze, to jakiego Mateusza sobie wymyśliliście? Jakie były pierwsze wytyczne?

Pierwsze wytyczne były takie, że Mateusz ma dość wysokie ego i ma w sobie wszystkie te cechy, których jako ludzie w sobie nie lubimy. Ego, butność, przekonanie, że jest numerem jeden. On czasami wręcz „kasuje” te dzieciaki, Pan Kleks z kolei jest nastawiony na to, żeby każde dziecko w Akademii czuło się świetnie, a Mateusz ma w sobie te cechy, które mówią: „Nie będzie za miło”.

W drugiej części jest też scena, kiedy Mateusz de facto próbuje przejąć Akademię.

Mateusz próbuje przejąć Akademię, ale robi to w bardzo osobliwy sposób. Jest taka świetna scena, gdzie prowadzi zajęcia, a dzieci, znudzone jego podejściem, dosłownie zasypiają na lekcji. A jemu to zupełnie nie przeszkadza – jest w swoim świecie, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół. Ta scena dobrze pokazuje kontrast między nim a Ambrożym Kleksem i to, jak bardzo różnią się ich podejścia do nauki i dzieci.

A on w tym czasie wygłasza swój wielki monolog, prawda?

Tak, chce przejąć kontrolę pod nieobecność Ambrożego Kleksa, który wyjeżdża do świata realnego. Co ciekawe, Kleks sobie w tym świecie nie radzi, on jest stworzony do życia w świecie baśni. Tymczasem Mateusz, który co roku podróżuje po świecie, zbierając dzieciaki do Akademii, dobrze się w nim czuje. On jest światowcem, który wszystko wie i zaczyna tłumaczyć Kleksowi, jak sobie radzić w prawdziwym życiu. W tym jest też wpisany humor. Wiesz, czasami żyjemy w swoich bańkach. Przyznam, że ja sam czasami żyję w takiej bańce. Kiedy muszę zderzyć się z tym realnym światem, to…

To sobie nie radzisz?

Ręce opadają.

Czekaj, naprawdę? No nie mów, że to coś związanego z matematyką i nie wiesz, jak znikają pieniądze z konta.

Nie no, ZUS-y, podatki i tak dalej… trzeba mieć kogoś od tego. Oczywiście to robię, bo musimy płacić podatki, wiadomo. Ale żeby to samemu wszystko wyliczać? Nie powiem, żebym był w tym mistrzem.

Błagam cię, kto z nas jest księgowym? My też nie umiemy takich rzeczy. To z czym sobie nie radzisz? Jeśli Ambroży Kleks nie radzi sobie z życiem poza Akademią, to z czym ma problem Sebastian Stankiewicz w prawdziwym życiu, kiedy nie jest na planie?

Wiesz co, jak miałbym się nad tym zastanowić, to wydaje mi się, że czasami w życiu prywatnym. Chodzi o relacje, o to, że traktuję aktorstwo bardzo poważnie, jak coś najważniejszego. A przecież są jeszcze inne równie ważne rzeczy.

Czyli ta ambicja, która towarzyszy ci od samego początku, nadal jest obecna?

Cały czas.

A zdarza ci się porównywać? Patrzeć, kto zagrał coś, czego ty nie zagrałeś?

Tak, zdarza mi się porównywać. Czasami myślę: „O, kolega pięknie to zrobił” albo „Ależ świetnie zagrał, chciałbym też coś takiego”. Ale ostatnio poczułem, że doszedłem do jakiegoś momentu, może nawet ściany, gdzie trzeba się na nowo zweryfikować.

Masz takie myśli?

Tak, to taki przełomowy moment, z którego się bardzo cieszę. Czuję, że złapałem oddech. Mam już 47 lat.

To niesamowite, bo wyglądasz na 35.

Bliżej mi do pięćdziesiątki. Przychodzi czas na weryfikacje. Zastanawiam się, czy coś mi umknęło. Jak popatrzę na filmy, w których chciałbym zagrać, a które mi „przeleciały”, to kilka, może kilkanaście, by się znalazło. Ale nie czuję, że coś mnie ominęło. Bo jeśli coś mnie ominęło, to inne rzeczy mnie spotkały. Na przykład bardzo się cieszę z udziału w „Akademii Pana Kleksa”. Nie wyobrażałem sobie, że będę brał w tym udział. To był jeden z moich ulubionych filmów dzieciństwa. Poza tym byłem na planie z panem Piotrem Fronczewskim. Kręciliśmy w Gołuchowie, w tej samej lokalizacji, gdzie realizowano pierwszą część filmu Krzysztofa Gradowskiego. Kręcono, jak mówił: „Daję ci tę cudowną czapkę bogdychanów” – pomyślałem wtedy: „Nie, to się nie dzieje”.

To są te momenty, dla których warto uprawiać ten zawód.

Tak, ostatnio pracowałem z panem Janem Fryczem przy „Edukacji XD” i to było niesamowite. Takie spotkania, takie momenty zostają na całe życie.

To właśnie stanowi o tym zawodzie, prawda? Taka weryfikacja. Bo wydaje się, że dochodzi się do momentu, w którym analizujesz, w czym wziąłeś udział, czego żałujesz, a co odpuściłeś. Czy jesteś nadal jak przyczajony tygrys, gotowy do każdego skoku, czy ten „oddech”, o którym wspomniałeś wcześniej, jest ci bliższy?

Uczę się tego. Od momentu wyjścia ze szkoły do teraz widzę, że przez większość czasu pracowałem. I teraz czuję się dobrze z tym oddechem. Uczę się, że trzeba zachowywać balans. Przypomniało mi się właśnie, co zapisywał Wilhelmi na scenariuszu, „O” lub „P”.

Tak, Roman Wilhelmi pisał na scenariuszach, jak grać – „O” lub „P”, czyli w którymś momencie albo „przyp…” albo „odpuścić”. 

Trzeba się uczyć tego odpuszczania (śmiech).

A co się dzieje, kiedy już nie jesteś na planie? Wspomniałeś o różnych metodach aktorstwa. Rozumiem, że wychodzisz, zostawiasz wszystko za sobą, nie analizujesz czy byłeś świetny czy nie, tylko wracasz do domu i, nie wiem, gotujesz ogórkową?

Zauważyłem ostatnio, że coraz mniej mam tego rodzaju myślenia. Kiedyś, gdy grałem epizody, to oczywiście byłem bardzo zaangażowany, chciałem dać z siebie wszystko, pokazać kawałek siebie. Potem, kiedy grałem większe role i koledzy zapraszali mnie do swoich produkcji, mówili: „Słuchaj, mam epizod, ale fajnie by było, jakbyś zagrał, bo się znamy, robiliśmy coś razem”. I wtedy zauważyłem, że podchodzę już do tego tak, że gram tyle, ile trzeba. Jeśli postać jest funkcyjna, to grasz na głównych aktorów, którzy prowadzą historię. Teraz mam już takie podejście, że jeśli coś poszło nie tak, albo czuję, że mogło pójść lepiej, być może zabrakło czasu, albo po prostu nie doszliśmy do tego, jak to zrobić, akceptuję to. Zawsze staram się ufać reżyserowi, bo to jego wizja, on zaprasza mnie do swojego świata. To jest oczywiście praca kreacyjna, razem, ale zazwyczaj staram się ufać. Jak wracam do domu, to coraz mniej myślę o tym, czy było dobrze, czy nie. Film powstaje na wielu płaszczyznach, a jest jeszcze przecież montaż i postprodukcja.

Nie tylko od ciebie to zależy. 

Dokładnie. Ostatnio pracowałem z Robertem Kwilmanem i powiedziałem mu, że najważniejszy jest film. Jak trzeba, jeśli jakaś scena ze mną nie pasuje, to niech ją wyrzuci. Kiedyś, jak wycięli mi scenę, to miałem poczucie, że „O, kurczę, fajnie zagrałem, a scena poszła do kosza”. Nie, najważniejszy jest film. Jak film jest dobry, to wszyscy się bronią. Mówi się: „Wow, jaki świetny film, jak wszyscy zagrali, jakie zdjęcia, jaka muzyka”. Po prostu o to chodzi. Róbmy dobre filmy (śmiech).

I chodźmy na nie do kina, bo to przecież także jest wyzwanie, prawda? Powiedz mi, co w swoim aktorstwie lubisz najbardziej? Zdarza ci się na przykład obejrzeć film sprzed kilku lat i pomyśleć: „Kurde, Sebastian, nie boję się tego wyartykułować, to mi się w tobie podoba”.

Trudno mi mówić o takich rzeczach, bo nie jestem zwolennikiem oglądania siebie. Nawet kiedy ktoś mnie zachęca, żeby obejrzeć jakąś scenę, to jest ciężko. Uczę się tego, aby zobaczyć siebie, ale nie oceniając – na przykład zobaczyć ustawienie do ujęcia. Jestem człowiekiem, który mocno się ocenia, ale mam tak, że jak oglądam filmy takie jak „Pan T.”, „Człowiek z magicznym pudełkiem”, „Akademia Pana Kleksa” czy filmy Michała Toczka,  to widzę jakby kogoś innego. Wiem, że to ja, ale to nie jestem ja.

Za każdym razem inny. 

Tak, za każdym razem inny człowiek, chociaż postacie mają coś ze mnie, bo tak właśnie tworzy się rolę –  dając coś z siebie. Oczywiście obudowuje się postać charakteryzacją, kostiumem czy ruchem. Jednak core tej postaci pochodzi z ciebie. Musisz być połączony, żeby dać te emocje. Są aktorzy, którzy potrafią grać świetnie, ale nie mają takiego połączenia ze swoimi emocjami. Ja uważam, że musisz dotykać tych strun w sobie, by postać była naprawdę żywa i autentyczna. Dla mnie takim mistrzem był Philip Seymour Hoffman, którego już niestety z nami nie ma – aktor, który grał całym sobą. Był krwisty, za każdym razem inny i to było fantastyczne.

A które strony siebie lubisz najbardziej?

Myślę, że te melancholijne. Na nie trzeba jednak uważać, ale lubię te struny.

Grałeś kiedyś coś takiego w teatrze? Zastanawiam się, czy miałeś okazję zagrać rolę dramatyczną, może właśnie taką, w której pokazałeś tę melancholię?

Tak, grałem taką rolę – to byli „Obrzydliwcy” Marka Kality w Teatrze Dramatycznym, na podstawie Davida Fostera Wallace’a. Ta postać faktycznie mieniła się, zaglądałem do wewnętrznych przeżyć, naciągałem te struny. Bardzo lubiłem to przedstawienie. 

Chciałabym cię oglądać w takich rolach, absolutnie – i w teatrze, i w kinie.

Fot. Ewa Parteka

Reklama

Chcesz dojść do celu? Zadbaj najpierw o siebie! | Karolina Karolczak

Naszą gościnią jest Karolina Karolczak – ekspertka realizacji celów i wyników finansowych, mentorka skutecznego planowania. Wspiera liderów i przedsiębiorców w skalowaniu biznesu, zwiększaniu rentowności i transformacji organizacji. Twórczyni programu #CELOMANIA, który pomaga firmom zwiększać wyniki nawet o 30% rocznie. Pracowała nad strategiami w 24 krajach, współpracując z globalnymi markami jak Frugo, Levi’s, Black czy Grupa ENEL-MED.