
Marika Krajniewska: Book Morning. Opowiemy o książce, która jest powrotem — powrotem ze Sławkiem Gortychem.
Sławek Gortych: Tak – mimo, że wracamy w dobrze znane Karkonosze, to mam nadzieję, że będzie to podróż pełna nieoczywistych i nieoczekiwanych przygód.
Chciałabym zacząć właśnie od tych Karkonoszy. Na festiwalu w Opolu Remigiusz Mróz na pytanie czytelniczki o to, czy wybierze się kiedyś literacko w Karkonosze, odpowiedział, że żadnego swojego bohatera tam nie zaprowadzi, bo ten teren jest już zarezerwowany dla Sławka.
Tak, wiem, że padło o tym, bo autorka tego pytania później pojawiła się na moim spotkaniu i przytoczyła tę rozmowę z Remigiuszem. Później nawet żartowaliśmy z Remkiem, że to będzie nasza nowa forma komunikacji — zamiast pisać do siebie na Instagramie, będziemy wymieniali wiadomości przez opolską publiczność. Jedyny minus jest taki, że tylko raz do roku.
Zobacz — teraz jesteśmy w Warszawie i podtrzymujemy tę tradycję.


Tak, dokładnie. Kontynuujemy ten wątek, a nawet — z tego, co później Remigiusz mówił — pojawiła się sugestia, że to ja miałbym wskazać miejsce, gdzie ewentualnie mógłby się pojawić jego bohater, jeśli się na to zgodzę.Oczywiście, że się zgodzę! Wychodzę z założenia, że nie można być zaborczym i rezerwować gór tylko dla siebie — tym bardziej, że moim celem i marzeniem było opowiedzenie o tych górach jak najszerszemu gronu. Więc jeśli Remigiusz zdecyduje się wybrać w Karkonosze ze swoimi bohaterami — jestem za! Już nawet padły pytania, do którego schroniska powinni powędrować jego bohaterowie. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, ale jeśli będzie chciał, podpowiem mu jakieś miejsce, gdzie jeszcze mnie nie było i mogę go tam „zaprosić”.
Jeżeli chciałby, żeby jego bohaterowie spotkali się z moimi — także zapraszam. Tylko trzeba pamiętać, że w schroniskach już „gospodarzą” konkretne postaci: Maks nad Śnieżnymi Kotłami, Justyna w Odrodzeniu, Maryśka w Strzesze Akademickiej — to musi zostać zachowane. Ale niech się wybierają. Sam chętnie przeczytam taką książkę, jeśli kiedyś powstanie. Choć nie wiem, kiedy to będzie, bo z tego, co się orientuję, Remigiusz teraz zabrał się za Krynicę Morską, czyli zupełnie przeciwny kraniec Polski.
Słowo się rzekło — była obietnica opisania miejscowości z największą frekwencją. Niestety, Karpacz ani Szklarska Poręba nie wygrały, choć mocno trzymałem za nie kciuki.
No ale wiesz, jak to jest — jak jedziemy na wakacje nad morze, to potem wybieramy góry. Może po tej Krynicy będzie odwrót.
Może tak — pojadą do Karpacza. Też na „K”, więc kto wie.
Widzę w tobie ogromne ożywienie, kiedy opowiadasz o tych pomysłach — trochę nieoczywistych, trochę z przymrużeniem oka, ale jak najbardziej możliwych w literackiej przestrzeni. To twoja pasja?
Zdecydowanie tak. Gdyby to nie była pasja, to po jednej, może dwóch książkach bym powiedział: dość.
Dlaczego?
Bo to jest coś, czego na dłuższą metę po prostu nie da się robić bez pasji. Pisanie książki to proces długotrwały — przynajmniej u mnie — wymagający ogromnego zaangażowania: czasowego, emocjonalnego, pracy nad zebraniem materiału. Potrzebna jest silna motywacja, żeby doprowadzić to do końca. Moja przyjaciółka po piórze, Ania Szczypczyńska, która biegała maratony i część z państwa może ją kojarzyć jako autorkę bloga „Panna Anna Biega”, kiedyś trafnie porównała pisanie książki do przebiegnięcia maratonu. Żeby go przebiec trzeba mieć silną motywację i skupiać się na tym, gdzie się jest tu i teraz — na jakim kilometrze. Nie można wybiegać w przyszłość i myśleć: „Jeszcze trzydzieści osiem kilometrów przede mną”, bo to może być zabójcze. Tak samo z książką — silna motywacja to jedno. Druga to myśl: „Mam już pomysł, scenariusz, pierwszą stronę, pierwszy rozdział”, a nie: „Jeszcze pięćset stron przede mną, czyli pół roku czy rok pracy”. W takich trudnych momentach to właśnie pasja pomaga.

W maratonach i w pisaniu ważna jest też znajomość siebie — swoich mocnych i słabszych stron, skupienie się na danej chwili. Ale to chyba też o tym, jak ty się z tym czujesz.
Zdecydowanie. Myślę, że czytelnicy czasami mogą wyczuć, jak ja się miewałem w danym momencie. Ja sam to czuję. Z czystej ciekawości zdarza mi się czasem wrócić do swoich książek — nie żeby się zachwycać, tylko żeby przypomnieć sobie, jaki to był czas. Czytam i przypominam sobie: „O, tu pamiętam, że się męczyłem, ale ostatecznie wyszło zgrabnie”. Wiem też, że czytelnicy to wyczuwają — cała karkonoska seria kryminalna jest dość osobista. Bo to nie są tematy wybrane na potrzeby fabuły — to są książki mocno osadzone w górach, które znam, które kocham, w których się wychowywałem. I myślę, że mój stosunek do Karkonoszy w tych powieściach czuć.
Czy to był twój pierwszy pomysł, żeby akcję osadzić w górach?
Tak. Nie wyobrażałem sobie innego miejsca. Remigiusz ma taką złotą radę — pisać o tym, co się dobrze zna, co się kocha i czuje, bo wtedy to będzie miało sens. Dokładnie z tych przyczyn, chociaż nie rozpatrywałem tego w takich świadomych kategoriach, zacząłem pisać. To był odruch. Chcę pisać? O czym? No wiadomo — o Karkonoszach.
Ale to było od początku „chcę pisać o Karkonoszach”, czy raczej „chcę pisać o czymś tajemniczym w Karkonoszach”?
To dla mnie oczywiste, że jeżeli o Karkonoszach, to o czymś tajemniczym. Te góry same w sobie takie są. Mają w sobie coś mistycznego — przez historię, przez legendy, które powstawały tam przez wieki i były przekazywane z pokolenia na pokolenie. To są góry pełne ciekawych, czasem zapomnianych historii: wypadków, katastrof, zabójstw, wzruszających wydarzeń. Zbierając te „koraliki historii”, miałem poczucie, że aż prosi się o wyciągnięcie ich na światło dzienne. Tak traktuję swoje pisanie – jak nawlekanie koralików zapomnianych historii na sznurek, tworząc z tego większą całość.
To już czwarty tom. I w tym tomie mamy trzy płaszczyzny czasowe.
Tak, podobnie jak w poprzednich. Na początku miałem obawy, czy ktoś nie uzna tego za monotonne, ale teraz widzę, że nie. Trudno bowiem opowiadać o współczesności tych gór bez odniesienia się do ich historii, szczególnie ubiegłego wieku, roku 1945 i zmiany granic. Niektórzy mówią, że to była najbardziej spektakularnie przestawiona zwrotnica w dziejach Dolnego Śląska. Nagle granica została przesunięta, a niemieckie ziemie stały się polskie. Ruszyły wysiedlenia, zaczęli napływać osadnicy, „pionierzy ziem odzyskanych”. To wciąż ma wpływ na dzisiejszy Dolny Śląsk. Nie wyobrażam sobie pomijać tego w powieściach. Stąd właśnie różne plany czasowe – przenosimy się do okresu II wojny światowej, do pewnego hotelu w Karpaczu Górnym — Sanssouci, później znanego jako FWP „Urocza” – dziś jest w remoncie i niedługo wróci do swojej pierwotnej, pięknej nazwy.
Jeśli ktoś z państwa czytał „Lśnienie” Kinga — zapewniam, że opisany tam hotel Panorama to pikuś przy hotelu Sanssouci w Karpaczu. Skrywa tyle wojennych tajemnic, że ta jedna książka to tylko przyczynek, lekkie spojrzenie na ten hotel od zaplecza jego niemal 150-letniej historii. Można byłoby o nim opowiedzieć o wiele, wiele więcej. Ja wybrałem jego najciekawszy okres — II wojnę światową, gdy hotel przeszedł w ręce Ministerstwa Spraw Zagranicznych III Rzeszy. Później przenosimy się do czasów tuż po upadku PRL-u, gdy FWP „Urocza” zostaje opuszczona i staje się miejscem dziwnych wydarzeń — w tym wywoływania duchów przez grupę młodzieży. No i, jak to w moich książkach bywa, wszystko ma wpływ na teraźniejszość.

Opowiedziałeś o najwcześniejszym okresie. Potem mamy lata 90.
Tak, to jest właśnie ten okres, kiedy młodzież spotyka się i zaczyna snuć teorie — co by było, gdyby podjąć próbę wywołania duchów tego miejsca. Ostatecznie decydują się na seans, no i wtedy okazuje się, że ta grupa dzieli się na dwie części. Jedni w ogóle nie wiedzą, gdzie są — zwykła poniemiecka rudera, jakich wiele w Karpaczu — a drudzy mają w głowie urywki niepokojących informacji, zasłyszanych w domu. Hotel Sanssouci w czasie wojny był siedzibą nazistowskiej dyplomacji. Po wojnie, zanim został przekształcony w FWP „Urocza”, funkcjonował jako tajna katownia Urzędu Bezpieczeństwa — w piwnicach torturowano i mordowano przeciwników „jedynego słusznego systemu”. Później Sanssouci stało się oczkiem w głowie Bolesława Bieruta, który przyjeżdżał tam na wypoczynek. Hotel przejęła partia — stąd nazwa Karpacza Górnego: Bierutowice, obowiązująca aż do 2016 roku. Dla mnie to jest w ogóle przerażający relikt PRL-u. Właśnie te informacje zaczynają krążyć między młodzieżą, w trakcie przygotowywania seansu spirytystycznego — i jak możecie się państwo domyślić —wpłynie to na jego przebieg.
Wolisz pisać o współczesności czy o przeszłości?
Na początku, kiedy pisałem pierwszy tom, rozdziały z przeszłości były dla mnie dużym wyzwaniem. To była pierwsza próba mojej wyobraźni, gdzie starałem się stworzyć w głowie obraz czasów, których — z racji wieku — nie mam prawa pamiętać. Próbowałem więc odtworzyć tamten świat na podstawie tego co czytałem, wspomnień dawnych Dolnoślązaków — zarówno niemieckich mieszkańców, jak i pierwszych polskich osadników. Starałem się jakoś odtworzyć ten czas, w którym o Dolnym Śląsku zwykło się mówić, że jest to Dziki Zachód. Taką „dziką” historię najtrudniej wiernie odmalować, bo jest ona wielobarwna i skomplikowana. Opowieść o tym czasie różni się, w zależności od perspektywy – Niemców, Polaków, a może narratora stojącego z boku, patrzącego na wszystkich bez oceniania. I to stanowiło największą trudność — jak sprawić, żeby było wiarygodne.
Doszedłem do wniosku, że kluczem jest wiedza — sięgałem po wspomnienia ludzi, którzy te czasy pamiętali. Dlatego przy kolejnych tomach, zwłaszcza przy czwartym, pisanie scen retrospekcyjnych było już łatwiejsze. Nauczyłem się kilku warsztatowych sztuczek, które pomagają stworzyć obraz czasów, których się nie doświadczyło. Jedna z takich technik pochodzi z rady pewnego pisarza, którą znalazłem w reportażu zbierającym porady à propos pisania. Powiedział: jeśli sięgasz po opis jakiegoś okresu z przeszłości, który chcesz oddać jak najwierniej, a nie znasz go z autopsji, to spróbuj wyobrazić sobie jakiś przedmiot z tamtego okresu, najlepiej taki, który wyszedł już z użycia. Od niego zacznij budować obraz. I rzeczywiście — zacząłem tak robić. Kiedy w drugim tomie pisałem o zamachu na pociąg w 1947 roku w Szklarskiej Porębie, zacząłem od opisu lokomotywy, która pędzi w kierunku katastrofy.
W czwartym tomie, opisując okres II wojny światowej w Karkonoszach, chciałem opowiedzieć o hotelu Sanssouci, gdzie potajemnie umieszczono struktury Ministerstwa Spraw Zagranicznych i ambasady Japonii. Zastanawiałem się wtedy: jak to opisać, skoro to było tajne, nie mam zbyt wielu źródeł, nie istnieją wspomnienia japońskiego ambasadora z Karpacza. Trudno również o informacje na temat działalności Ministerstwa Spraw Zagranicznych z tamtego okresu. Sięgałem po źródła niemieckie, tłumaczyłem je, ale wciąż miałem poczucie braku pełności obrazu. I wtedy znowu wróciłem do wspomnianej metody — przedmiot jako punkt wyjścia. Tym przedmiotem stała się maszyna szyfrująca typu B, która służyła ambasadzie Japonii do kodowania depesz dyplomatycznych, nadawanych najpierw z Berlina, a potem z Karpacza, przez generała barona Hiroshiego Ōshimę, szefa japońskiej placówki dyplomatycznej. Niektórzy nazywali go „jednym z najpożyteczniejszych idiotów” II wojny światowej, bo był zaufanym człowiekiem Hitlera, jego przyjacielem. Wódz III Rzeszy potrafił przy nim popuścić języka i zdradzał rzeczy, których zdecydowanie nie powinien. Baron, wyjątkowo skrupulatny, wszystkie te informacje przekazywał do Tokio, będąc przekonanym, że szyfr japońskiej maszyny typu B jest nie do złamania. Alianci złamali go jednak już na początku wojny. Gdyby nie rozwlekłe depesze generała, wojna mogłaby trwać o wiele dłużej. Co ciekawe, generał prawdopodobnie do końca życia nie wiedział, że przyczynił się do klęski Hitlera.
A że historia ta łączy się z Karpaczem i hotelem Sanssouci, postanowiłem poznać działanie maszyny szyfrującej, żeby łatwiej przenieść się wyobraźnią do tamtej ambasady. Pomogły mi w tym m.in. filmy na YouTube i książka Dziewczyny od szyfrów, o amerykańskich kryptolożkach, które złamały szyfr maszyny typu B. I wtedy nagle generał baron sam się pojawił w mojej wyobraźni — z cygarem, szklaneczką whisky, dyktujący kolejne depesze, śmiejący się z tego, jak świetnie chroni go szyfr. A zaraz po nim przyszła wizja alianckich żołnierzy, głównie w Asmarze w Afryce, gdzie w stacji nasłuchowej przechwytywali te wiadomości i tłumaczyli je w mgnieniu oka. Mówi się, że czasami alianci mieli przetłumaczoną wiadomość jeszcze szybciej, niż docierała ona do Tokio.


Opowiadasz takie szczegóły i masz taką wiedzę, że mam wrażenie, jakby siedział przede mną detektyw. Przecież trzeba to wszystko znaleźć.
To prawda — i to zajmuje czas. Najbardziej boli, kiedy po przeczytaniu książek, obejrzeniu filmów, tłumaczeniu źródeł zostaje w powieści kilka, kilkanaście zdań. Ale wierzę, że bez tej pracy te zdania nie byłyby wiarygodne.
Wiemy, jak pojawił się generał. A jak tworzysz głównych bohaterów?
W czwartym tomie było prościej, bo wracają bohaterowie z wcześniejszych części. Należy jednak zaznaczyć, że każdy tom można czytać niezależnie od siebie. To są zamknięte historie, w których przewijają się ci sami bohaterowie, ale przeżywają inne przygody. W pierwszym tomie był Maks, w drugim pojawiła się Justyna, kierowniczka schroniska Odrodzenie, w trzecim — pisarz Tomek Wilczur. Przy czwartym pomyślałem: dam szansę tym, którzy już byli. Szczególnie wielu czytelników polubiło Wilczura, ale dużą sympatią cieszył się też doktor Jacek Węglorz, najbardziej „odjechana” postać, przewijająca się przez wszystkie tomy. I postanowiłem, że teraz to on wpadnie w tarapaty. Do tej pory był tym, który doradza, opowiada historie z przeszłości, czasem już wszyscy mają dość, a on wciąż snuje opowieści. No a teraz — wpadł w tarapaty. I trochę się na mnie za to pogniewał.

Wilczur wraca, bo zdobył sympatię czytelników. Czy się cieszy? Nie bardzo. Mówiłem mu: „Jedziesz w Karkonosze, jest zagadka do rozwiązania”, a on: „Stary, tylko nie to, gdziekolwiek, ale nie w Karkonosze. Wiesz, co mnie tam spotkało w trzecim tomie”. Ja na to: „No proszę cię, pakuj walizkę, ludzie na ciebie czekają”. W końcu pojechał, ale teraz już nie odbiera ode mnie telefonów (śmiech).
Czy Karkonosze jeszcze przyniosą kolejne przygody?
Zdecydowanie. Zostaję w Karkonoszach, bo trafił mi się już świetny materiał — opowieść pewnej czytelniczki. Nie wyobrażam sobie, żeby jej nie opisać. Nie zdradzę jeszcze tytułu, ale bohaterowie z poprzednich tomów wrócą. Chcę pokazać Karkonosze z nowej perspektywy, oddać głos innej grupie. Będzie ciekawie, bo historia w dużej mierze wydarzyła się naprawdę — a takie są najciekawsze. Równolegle pracuję nad reportażem o karkonoskich schroniskach. Nie wiem, co wyjdzie pierwsze — piąty tom serii czy reportaż — ale oba projekty powstaną. Mam nadzieję, że w przyszłym roku.
Czy ty pracujesz na okrągło? Potrafisz się od tego odłączyć? Masz momenty w życiu, kiedy idziesz do sklepu i nie myślisz o swoich książkach?

Mam takie momenty, chociaż przyznaję, że trudno się od tego całkowicie odciąć. To jest mój wewnętrzny świat, który gdzieś tam zawsze ze mną podróżuje.
Zdarza się więc, że w najmniej oczekiwanym momencie — nie wiem, jestem w klubie, trwa impreza, tańczę na parkiecie — i nagle myślę: „Kurczę, coś mogłoby się wydarzyć w tym schronisku”. I nic nie mogę na to poradzić, że ta myśl właśnie wtedy przychodzi.
Wiadomo, że nie przerywam imprezy, nie mówię: „Słuchajcie, wracam do domu, bo muszę to zapisać”, tylko staram się zapamiętać i wracam do tego kolejnego dnia. Spisuję wtedy to, co przyszło mi do głowy. To naprawdę duża część mojego życia. I czasami sam jestem zaskoczony, kiedy nagle udaje mi się zupełnie od tego odciąć. Na przykład wtedy, gdy wciągnie mnie jakaś książka, film albo po prostu wyjadę. Teraz w maju byłem przez tydzień w Chorwacji, żeby złapać oddech. To było niesamowite — zupełne odcięcie. Przez cały tydzień nie pisałem, nie pracowałem nad żadną książką — ani nad tą, którą trzeba zredagować, ani nad nową. Nie zbierałem materiałów, tylko chłonąłem krajobraz Dalmacji. I to też było cudowne doświadczenie.
I ani przez chwilę nikt nie przyszedł? Żaden z twoich bohaterów? Nie wierzę.
No… trochę podkolorowałem, przyznaję. Ale można powiedzieć, że mówiłem tym bohaterom: „Słuchajcie, chwilka przerwy dla mnie — i wracam”. Starałem się skupić na odpoczynku, bo uważam, że ten balans jest bardzo ważny, żeby nie popaść w obsesję. Dla mnie to kluczowe — dla higieny pracy, dla zdrowia psychicznego. Czasami taki średniowieczny wynalazek jak płodozmian — ta słynna trójpolówka — naprawdę się sprawdza i warto z tego korzystać.
Fot. Ewa Parteka
