Agata Turkot: “Dom dobry” to był emocjonalny rollercoaster

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Kinga Burzyńska: Jest z nami utalentowana, młoda, piękna i wspaniała Agata Turkot. „Dom dobry” w reżyserii Wojtka Smarzowskiego już za chwilę będzie miał premierę kinową. Stresujesz się, czy raczej ekscytujesz? Jakie emocje ci towarzyszą?

Agata Turkot: Trudno jest czasem odróżnić stres od ekscytacji, ale wydaje mi się, że w moim przypadku przeważa ekscytacja. To taki moment, kiedy wreszcie będę mogła skonfrontować się z widownią.

Widziałaś się z ekipą od czasu zdjęć? Pamiętam, że kręciliście „Dom dobry” w marcu i kwietniu 2024 roku.

Tak, zdjęcia skończyliśmy chyba w kwietniu. Większości osób od tamtej pory nie widziałam, ale z częścią ekipy mam kontakt.

Czy ta materia Wojtka Smarzowskiego sprawia, że jeszcze bardziej się ze sobą łączycie? Czy ten trud na planie sprawia, że chcesz być blisko każdego, by znaleźć jakieś pozytywne emocje?

Tak, zdecydowanie jest w tym coś takiego. Wojtek tworzy na planie naprawdę wyjątkową, wręcz magiczną atmosferę. I właśnie dlatego, że zajmujemy się tak trudnymi tematami i opowiadamy o tak ciężkich sprawach, mam poczucie, że każdy tam jest, bo chce — bo jest zaangażowany w ten projekt i w tę ideę. Wszyscy się wspieramy. Ja na przykład przy „Domu dobrym” dostałam ogromne wsparcie — zostałam dosłownie zalana miłością przez wszystkich. Czasami miałam wrażenie, że jesteśmy podłączeni jakby do jednego pola. Czułam się trochę jak reprezentantka całej ekipy, jakbym robiła coś w ich imieniu. Bo akurat tak się złożyło, że to ja byłam tym cielesnym przekaźnikiem. To była wspólna myśl, wspólna emocja. Coś przepięknego.

Chciałoby się powiedzieć potocznie, że to właśnie ty najbardziej dostajesz w kość na tym planie — zarówno fizycznie, jak i psychicznie. To ty jesteś osobą, która powinna zostać zalana miłością, bo ten ogromny trud — fizyczny, psychiczny i emocjonalny — wzięłaś niemal w całości na siebie. Wojtek od początku wiedział, że to właśnie ty zagrasz, a cała obsada była dobierana pod ciebie. Czy nie miałaś choćby cienia wątpliwości, że chcesz podjąć się tego niezwykle trudnego zadania?

Nie miałam wątpliwości, czy chcę, ale miałam wątpliwość, czy mi się to uda. Na początku byłam bardzo podekscytowana — cieszyłam się, że będę mogła pracować z Wojtkiem nad czymś tak dużym. On zaprasza do współtworzenia, co jest piękne. Gdy zaczęliśmy zdjęcia próbne i szukaliśmy Grześka, czyli filmowego męża, pamiętam, że na castingu było wiele scen do zagrania. Za każdym razem, gdy tam przychodziłam, myślałam: „Co ja tu w ogóle robię? Jak mam to ugryźć?”. Wtedy dotarło do mnie, że to naprawdę się dzieje. Poszłam więc do Wojtka i zapytałam: „Wojtek, czy ty jesteś tego pewien?”. A on odpowiedział: „Jestem pewien”. I tym mnie przekonał.

Pamiętam, że opowiadałaś o castingach — o tym, jak dobierano Grześka. Wojtek Smarzowski zastanawiał się, jak to zestawienie może wpłynąć na cały film — czy relacja młodej dziewczyny, Gośki, z mężczyzną młodszym, starszym lub w jej wieku nie zmieniłaby zupełnie jego oblicza. Chciałabym na chwilę wrócić do tamtych castingów. Jak to wyglądało? Kogo właściwie szukaliście?

To było naprawdę bardzo ciekawe doświadczenie. Na tym castingu spotkałam wielu wspaniałych, polskich aktorów. Fascynujące było obserwować, jak w zależności od tego, kto się pojawiał, historia zaczynała skręcać w różne strony. Gdy partner był starszy, pojawiał się nowy wymiar tej opowieści — tylko pytanie, czy właśnie takiego wymiaru chcieliśmy? A jeśli był w moim wieku, znowu zmieniała się dynamika. Bardziej przystojny, bardziej charakterystyczny… Szukaliśmy i szukaliśmy, bo Wojtek sam do końca nie wiedział. Był bardzo otwarty — chciał zobaczyć, jak różne energie ze sobą współgrają, jak to działa w tym ludzkim układzie. W końcu stwierdził, a ja mu przyklasnęłam, że Tomek Schuchardt sprawdza się najlepiej.

To zdecydowanie rok Tomka Schuchardta. Mówiłaś, że po spotkaniu z nim stał się dla ciebie kimś bardzo bliskim, choć jego postać musiała być dla twojej bohaterki kimś naprawdę złym.

Tak, w filmie musiał być bardzo złym człowiekiem. Ale Tomek to cudowna iskierka w życiu — wspierający i życzliwy kolega. Dawno go nie widziałam, bo on cały czas pracuje. Tęsknię za nim i z przyjemnością bym się z nim spotkała, porozmawiała, przytuliła.

„Dom dobry” to kolejny świat — chciałoby się powiedzieć, kolejne uniwersum zła w reżyserii Wojtka Smarzowskiego. Tym razem opowiada o osobach doświadczających przemocy psychicznej, fizycznej i emocjonalnej. Wojtek w ekspresowym tempie prowadzi nas przez etap fascynacji w związku, gdy wszystko wydaje się cudowne i piękne, by potem odsłonić, że w tym pozornie normalnym domu kryje się piekło. Myślę, że to historia bardzo uniwersalna, mogąca być doświadczeniem setek tysięcy ludzi. Wojtek znów wsadza kij w mrowisko. Zastanawiam się, jak ty sobie tę bohaterkę w głowie ułożyłaś — jaka ona jest dla ciebie? Pamiętam, jak Arek Jakubik mówił mi po Wołyniu, że uciekał z planu, bo nie był w stanie znieść ogromu cierpienia. Co wydarzyło się z tobą?

Moja bohaterka i ta historia były przede wszystkim bardzo dobrze napisane — niezwykle szczegółowo. Dostałam od Wojtka potężny materiał, bo jego scenariusze są dosyć specyficzne. Nie wyglądają jak typowe scenariusze filmowe, tylko raczej jak ciąg myśli, monolog wewnętrzny. Dzięki temu masz mnóstwo informacji, setki scen i sekwencji, które składają się w jedną całość. Wspaniałe było to, że o roli dowiedziałam się bardzo wcześnie, więc miałam dużo czasu na przygotowanie. Wojtek był ogromnym wsparciem, a do pomocy przydzielono mi Anię Skorupę — coacha aktorskiego, która okazała się wyjątkowym człowiekiem. 

Z Anią pracowałyśmy nad pogłębianiem postaci, szukaniem różnych stanów emocjonalnych i wariantów zachowań, które mieściły się w jej świecie. Pracowałyśmy też nad tym, by te intensywne emocje nie pochłonęły mnie jak ocean — żebym raczej pływała z rękawkami, a nie skakała od razu na główkę.

Jak to się robi, żeby nie dać się pochłonąć?

To temat na osobną rozmowę — to już technikalia. Ale okazuje się, że można wyćwiczyć sposoby, które pozwalają grać organicznie, a jednocześnie chronić własną psychikę. Bardzo się cieszę, że miałam szansę się tego nauczyć i doświadczyć, bo w szkołach teatralnych nie mówi się o tym. Tam często promuje się podejście, by sięgać do własnego cierpienia i doświadczeń. Efekty na scenie bywają wtedy świetne — ale pytanie: jakim kosztem?

Powiedz mi, co ty czujesz do tej Gośki? Jakie masz wobec niej emocje? Czy w ogóle tak się pracuje — musisz o niej jakoś myśleć?

Tak, starałam się z nią empatyzować. Mam dla niej ogrom współczucia, ale też podziwu — szczególnie dla tej części Gośki, która walczy, która postanawia z tego wszystkiego wyjść, uratować siebie i zacząć życie od nowa. Bo pokazujemy zarówno jej mrok, jak i jasność. Każdy może to interpretować na swój sposób, ale widać w filmie dwie wyraźne ścieżki psychiki. Wojtek rzeczywiście bardzo pielęgnował tę mroczną stronę i mocno nad nią pracował, a ja postanowiłam, że moim zadaniem będzie wnoszenie w tę historię światła. Zależało mi na tym, by w filmie była też iskierka nadziei, miłości.

Film jest zmontowany w taki sposób, że czasem masz wrażenie, iż z tą pobitą, umęczoną Gośką zasypiasz, a potem śnisz, że udaje jej się uciec z piekła. Nagle znowu się budzisz i widzisz ją w najgorszym momencie upodlenia. To bardzo ciekawa konstrukcja. Jak wy to graliście? Wiadomo, że w montażu wygląda to inaczej, ale czy te brutalne sceny kręciliście po kolei? Jak to wyglądało w praktyce?

To zależało od lokacji i terminów aktorów. Czasem jednego dnia grałam Gośkę w szpitalu — w jednej wersji — a po obiedzie byłam już jej inną wersją. Grałam te same sceny, ale z zupełnie innym nastawieniem, opowiadając o czymś zupełnie innym. Scena w scenę. To był emocjonalny rollercoaster i naprawdę jedno z najtrudniejszych wyzwań — żeby w ciągu jednego dnia udźwignąć ten emocjonalny bagaż i się w tym nie pogubić. Nie zgubić tego, co w danej chwili gramy.
Na szczęście Wojtek jest bardzo mądrym reżyserem. Dodatkowo na planie wymyślaliśmy nowe warianty — mnożyliśmy sobie problemy, ale w efekcie, myślę, że to się opłaciło. Ten szalony, nielinearny montaż nie jest tylko zabiegiem technicznym — on oddaje zagubienie osoby doświadczającej przemocy. Tak jak ona gubi się w swoim świecie, tak widz gubi się razem z nią.

Tak, ja się z nią budzę, jestem w szpitalu, walczę. To bardzo emocjonalne doświadczenie. Nawet te stany zawieszenia — sen i przebudzenie — osoba doświadczająca przemocy fizycznej faktycznie może to przeżywać. Tak to sobie, przynajmniej ja, interpretowałam.

Absolutnie. I to też ciekawe, bo w przypadku Wojtka nigdy do końca nie wiadomo, jaki będzie finalny efekt. W scenariuszu te sekwencje są zapisane, ale nie od razu ujęte w takim szybkim montażu. Nigdy nie wiadomo, które sekundy pojawią się w którym miejscu. Miałam pewną obawę, czy widz nie zgubi się w tej historii na tyle, że zacznie się od niej — i od mojej bohaterki — odklejać. To była jedna z moich głównych obaw. Drugą była intensywność i momentami brutalność tej historii. Kiedy jednak zobaczyłam już skończony film, poczułam ulgę – zmontowali go z Krzyśkiem Komanderem tak wspaniale, że trzeba byłoby chyba pół seansu patrzeć w telefon, żeby się w tym filmie pogubić. W tym szaleństwie jest klarowność.

A wracając do brutalności – dlaczego się jej bałaś?

Z tego samego powodu – bałam się, że dla widza to będzie za dużo. Kręciliśmy te sceny jako pełne sekwencje, więc miałam w głowie cały obraz tego, co nakręciliśmy. Nie wiedziałam, które momenty Wojtek wybierze. Miałam taką bardzo prywatną obawę – czy dla widza to nie będzie za dużo. Czy nie zacznie się izolować od Gośki, chroniąc siebie i swoją emocjonalność. Teraz jednak, po obejrzeniu filmu, mam pełne przekonanie, że wszystkie sceny pełnią swoją funkcję i z tego też powodu nie ma w nich żadnej przesady. 

Myślę, że w tym filmie nie da się siebie ochronić. Mnie wszystko bolało, dotykało – bardzo z nią empatyzowałam. Ten film nie pozostawia obojętnym.

I to jest najważniejsze– chodziło nam o to, żeby to zrobiło na ludziach wrażenie. W tym sensie, by widzowie zaczęli reagować i później o tym pomyśleli. Nie po to, żeby kogoś zszokować, ale żeby pokazać, czym ta przemoc tak naprawdę jest.

Tym bardziej, że ta przemoc jest pokazana bardzo szeroko. Są tam też ludzie dookoła – głusi na wołanie o pomoc, w zmowie z oprawcą, jak choćby Zibi i jego koledzy. Jest też historia siostry Gośki, Magdy, która również doświadcza pewnego rodzaju przemocy. Tych tematów jest mnóstwo. To nie jest efekciarskie. Nie jest to film publicystyczny, ale poruszający, prowokujący do dyskusji – jak zawsze u Wojtka Smarzowskiego. Pytanie: czy ty chcesz o tym mówić? Czy masz w sobie taką społeczną emocjonalność, tę prospołeczną duszę, by dziś głośno mówić o osobach doświadczających przemocy?

Uważam, że jeśli ktoś nie zna się na czymś dobrze, nie jest specjalistą w pewnej dziedzinie, to raczej powinien publicznie milczeć. Dziś mamy mnóstwo „ekspertów” od wszystkiego i nie wydaje mi się, żeby to było do końca uczciwe.
Jestem aktorką. I to jest dla mnie wspaniałe – że mogę o takich sprawach mówić przez swoje role. Że mogę występować i wyciągać pewne tematy na światło dzienne. Prywatnie zaczęłam działać we własnym świecie – rozmawiam z przyjaciółmi, znajomymi o tym, czym właściwie jest przemoc. Czy pewne zachowania są przemocą, czy nie. Mówię: „Słuchajcie, może trzeba jej pomóc?”. Staram się wzbudzać te iskierki świadomości w moim środowisku. Bo okazuje się, że naprawdę wielu z nas nie ma wiedzy albo ma w sobie dużo lęku.

Albo nie potrafi przyznać się przed sobą samym.

Dokładnie. I taka rozmowa może wiele zmienić. I właśnie w ten sposób chciałabym działać.

Fot. Halina Jasińska

Reklama