Czasami myślisz, że to po prostu wyścigi. Ale wszystko zależy od towarzystwa. Bywa, że to prawdziwa szkoła istnienia.
Poznań jest miastem zaskakującym. Stare Miasto jest większe niż warszawskie a Urząd Miasta ma o wiele mniej pokoi. Mają w Poznaniu synagogę, którą przerobili na pływalnię miejską, a kiedy zaczęła przeciekać zdjęli szyld i spokojnie czekają aż obeschnie. Mają też blisko rynku przebogaty kościół, który jest cały z marmuru. Ale tak naprawdę to marmur jest z drewna. Na przystankach tramwajowych dziewczyny czytają książki a nie magazyny o modzie. Na wieczorne spotkania przychodzą w czerwonych sukienkach. Niestety rosną wysokie, więc chłopaki, żeby opowiedzieć o sobie, muszą wyciągać szyje. Na ulicy Chwaliszewo mają salon urody dla psów „Nowy Jork”, a dla kotów przychodnię „Kociak”. To wiele mówi o różnicach między psami i kotami. Mają też ciastka z dziurką i nocne kluby tuż obok urzędu stanu cywilnego.
Straciłbym to wszystko gdyby nie wyścigi Porsche GT3.
Hotel Puro na Stawnej 12. Wszystko sterowane tabletami. Witają nas Marek Sworowski z Porsche i Wiesław Lukas, promotor Porsche Platinum GT3 Cup Challenge. Zajął się organizacją tych wyścigów z czystego patriotyzmu. Chciał coś zrobić dla Polski. – To ciężki temat – opowiadał. – Potrzeba milionów, ludzi z pasją, zaangażowania. Premier lubi piłkę nożną, więc kraj buduje Orliki. Tak to działa. Więc znalazłem ludzi, którzy tak jak ja kochają samochody. W Polsce są talenty, ale poza Kubicą nikt nie ma szans ścigać się w wyścigach. A to piękny sport. Niebywała, rodzinna atmosfera. Robert Lukas zaczynał jako siedemnastolatek od wyścigów seicento. Nie umiał sobie poradzić z klasyczna skrzynią, uczył się dwa tygodnie. Wyleciał na czwartym zakręcie. – Nie wolno się poddawać – twierdzi Wiesław. – Życie należy do tych, co dają radę. Ale jak się ściga, to już nie patrzę. Miał wypadek w tym GT3. Skasował auto za 200 tys. euro. I zaliczył szpital.
Wyścigi Porsche były bardzo hałaśliwe i na asfalcie zostawała po nich zdarta guma. W samochodach nie było miejsca dla pasażera tylko stalowe klatki i wzmocnienia. Z ciężkich sprzętów tylko gaśnice. Gaśnice stały też wokół toru. Krążyły tam patrole ratowników Straży Pożarnej. Toru broniły wzmocnione bariery, zapory z nowiutkich opon, które ktoś specjalnie podziurawił i powiązał drutem, i regulamin, który nie pozwalał fotografom bez pomarańczowej kamizelki zbliżać się na dwadzieścia kroków. Kierowcy mieli na sobie niepalne kombinezony i kaski. Pędzili po 250 na godzinę ale nie było żadnego wypadku. Pretendenci do tytułu Mistrza Polski wyprzedzali się aż sześć razy. Walka była na poważnie. Jeden samochód uszkodził nieco spojler. Mechanicy wymienili go w 31 sekund. W warsztacie taka naprawa zajęłaby ze 3 godziny.
Wieczory w Poznaniu są bardzo pogodne i ciepłe, jak na koniec września. Byliśmy w Momo. Znałem już knajpkę o takiej nazwie w Kaza, skąd szliśmy do klasztoru Ki. Obchodził tysiąclecie istnienia i przyjechał do niego Dalajlama a jego śladem tysiące Tybetańczyków. Można było z nimi porozmawiać o duchach i o tym jak wrócić do nieba. Tym razem rozmawialiśmy o plusach i minusach życia w korporacji. Dowiedziałem się, że na imprezach Porsche występują zawsze te same hostessy, bo bardzo trudno jest znaleźć dziewczyny, które będą potrafiły z pasją i znawstwem rozmawiać z klientami o 911. Więc grupka tych, co umieją, podróżuje po wszystkich eventach. Od dawna marzyłem o tym, żeby porozmawiać z którąś z tych pięknych dziewczyn ale do tej pory zupełnie nie wiedziałem od czego zacząć. Teraz wiem, że trzeba zapytać, gdzie Porsche ma silnik.
Na wyścigach czułem się nieswojo, bo wszyscy wszystkich znali a ja nie znałem nikogo i nikt mnie nie znał. I nie było wódki, tylko mnóstwo wymyślnych potraw, za które płacił Orlen. Potem przyjechał kolega Tomasz i przynajmniej jego znałem, więc staliśmy blisko siebie. On w swetrze, ja w koszulce z napisem „Olivier opanuj się”, bo nigdy nie trzeba tracić nadziei. – A pan skąd, bo pana nie znam – zwrócił się do mnie uprzejmie szef PR-u Orlenu. Powiedziałem mu, że jestem niezależnym lajfstajlowym publicystą. I wtedy wysiadła z limuzyny Sonia Bohosiewicz. Tłum mężczyzn rzucił się żeby sobie zrobić z nią zdjęcie a ona szła przez ten tłum jak spartański wojownik szedł przed legion żołnierzy Kserksesa. Bezlitośnie. Podeszła do mnie i pocałowała mnie w policzek. – Dobrze cię widzieć – powiedziała. I poczułem się jakbym to ja wygrał te wyścigi.
Naprawdę wygrał Robert Lukas. A w klasie Silver Grzegorz Moczulski.
Wyścigi były bardzo emocjonujące, ale na koniec okazało się, że ci co wygrali, to nie wygrali bo ich samochody są o generację zbyt nowe do GT3 i będą mogli wygrać w nic dopiero za rok. – To za rok nikomu nie dadzą szansy – zmartwiłem się. Bo samochody ze skrzynią w łopatkach kierownicy są o sekundę szybsze do setki od tych z lewarem. – No coś ty – powiedział kolega Śliwa – za rok pozostali też sobie kupią nowe 911. Jak kogoś stać na poprzedni model, to go też stać na nowy. Kiedy wracaliśmy przyznałem się, że się nie znam na samochodach, bo w lajfstajlowych gazetach pisze się o emocjach a nie o danych technicznych. – Ale co z tego? – zapytał kolega Śliwa. – Chciałbym wiedzieć jaki jest najlepszy samochód na świecie. – Porsche – powiedział kolega Śliwa. – Ale który wybrać? – No 911, 918, albo 911 4S, albo… – Ale ja nie o to pytam, tylko o kolor. – Czerwony – powiedział kolega Śliwa ze śmiertelną powagą. – Czerwony jest najszybszy.