Janusz Leon Wiśniewski: Miłość jak opiaty

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

“Miłość jest uzależniającym, podobnym do heroiny uczuciem, ale jednocześnie dostarcza odpowiedzi na pytania o sens życia” – mówi Janusz Leon Wiśniewski, pisarz i naukowiec. W 18. rocznicę wydania jego debiutanckiej powieści “Samotność w sieci” wydaje jej kontynuację. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni rozmawiamy z nim o uzależnieniach, literackich fenomenach i kuracji smutku.

 

Spotykamy się we wrześniowej stolicy polskiego kina.

Cieszę się, że jestem w Gdyni kolejny raz.

 
Reklama

Lubiany przez filmowców pisarz obchodzi 18-lecie wydania swojej kultowej już książki „Samotność w sieci”. Świętowanie to godne, bo w tym roku ukazuje się kontynuacja. Najlepiej zacząć chyba cytatem: „(…) Przypadkowo napotkany siwowłosy staruszek, dwa pokolenia młodsza od niego dziewczynka z aparatem na zębach, niemająca z tym staruszkiem nic wspólnego znają tę historię, podobnie jak ją zna również zupełnym przypadkiem wprowadzona do jej świata Nadia, dziewczyna jej syna. Okazuje się, że ta książka ciągle żyje, że ta historia, po części jej historia ciągle i ciągle dociera do nowych ludzi”. To fragment „Końca samotności”, który odnosi się do fenomenu pana debiutanckiej książki. Jak pan patrzy na zjawisko „Samotności w sieci” 18 lat po premierze? 

Tą powieścią zrobiłem pewnie coś nowego, czego nikt nie robił: umieściłem książkę w książce. Fenomen debiutanckiej powieści do dziś mnie zadziwia, czasem budzę się i zastanawiam, jak to się stało. Nawet nie będąc fizycznie w Polsce dowiadywałem się, że książka jest czytana, że informacje o niej przekazuje się pocztą pantoflową. Zaczęły przychodzić setki maili z informacjami o reakcji ludzi na książkę, a po trzech latach było ich 18 tysięcy. Coś zburzyła, podniosła jakąś falę i ta fala, mniej lub bardziej sinusoidalnie, istnieje do dzisiaj. Książka stoi ciągle na półkach Empiku, chociaż nie powinna, bo tam książki stoją maksymalnie 3 miesiące.

Mówi się wręcz, że żywot książki to miesiąc i wtedy, kiedy duży budżet promocyjny na to pozwala.

„Samotność w sieci” ma w Polsce wiele wznowień, a jej kontynuacja została wydana przez Wielką Literę. Osiemnaście lat to dość niebywała historia dla książki, która zaczęła żyć własnym życiem, a ono samo wymknęło mi się spod kontroli. Została przetłumaczona na 18 języków, łącznie z tak egzotycznymi, jak albański, chiński i wietnamski, łotewski, litewski. Nie została wydana tylko w jednym kraju, w którym mieszkam od 32 lat – w Niemczech, ale to moja wina, a w zasadzie cel, aby tej książki tam nie wydawano.

Dlaczego?

Dlatego, że żyję podwójnym życiem, jestem głównie naukowcem.

Optymalizacja algorytmów transakcji struktur chemicznych w nomenklaturę chemiczną. To pana specjalizacja. Nie wiem, co powiedziałam. 

Nie transakcji, a translacji. Chodzi głównie o to, aby narysowaną na ekranie komputera strukturę chemiczną związku organicznego przetłumaczyć na jego nazwę, bo to potrzebne chemikom, żeby zasłyszaną strukturę ponownie narysować. Byłem pierwszym człowiekiem, który napisał program, który to robi automatycznie. Dawno temu.

W pana nowej książce pojawia się kolejne pokolenie bohaterów – Kuba i Nadia to para idealna. W rzeczywistości nie spotkałam jeszcze pary o tak wyrównanej ścieżce neuroprzekaźnikowej. Ich historia miłości splata się kosmicznie z historią ich bycia i zaistnienia. Były jakieś historie czy postacie, na których się pan wzorował, tworząc postaci Kuby i Nadii? Czy przez tych 18 lat książka w panu oddychała, dojrzewała i ta historia narodziła się naturalnie?

Zacznę od końca: ta książka w ogóle nie oddychała. Wydawała mi się skończoną historią, wtedy była mi potrzebna psychoterapeutycznie, aby wyjść z ogromnego smutku, który mnie w tamtych latach dopadł. Dlatego napisałem bardzo smutną książkę, ale ludzie uwielbiają czytać takie historie.

Podobno „tylko smutek jest piękny”, jak twierdził Mieczysław Kosz.

Historie są ku pokrzepieniu serc. Relatywizujemy swój smutek. Kiedy patrzymy na tragedie bohaterów, czujemy się lepiej, zawsze możemy powiedzieć, że innym jest gorzej. Może przez ten smutek książka jest tak bardzo popularna w Rosji – oni jeszcze podlewają to wszystko wódką. Książka była dla mnie skończoną historią, spełniła swoją rolę. Przez te lata byłem jej oddziaływaniem wciąż zdumiony – ktoś o tak wyświechtanym nazwisku jak Wiśniewski, jakiś chemik napisał książkę, która nagle trafiła pod strzechy, jest czytana, zmienia ludzkie życia, doprowadza do rozwodów albo schodzenia się par.

Historia zaczęła żyć własnym życiem.

Trzy lata po wydaniu „Samotności w sieci” wydawnictwo zaproponowało napisanie kontynuacji, odmawiałem, bo było mnóstwo innych książek do napisania. W 2005 r., kiedy książka ukazała się w Rosji, historia się powtórzyła: znów dostałem propozycję napisania kontynuacji. Polakom odmówiłem, więc wam też będę odmawiać, a oni mi na to ze swoim ironicznym argumentem: Polacy się nigdy o tym nie dowiedzą. Uparcie nie chciałem pisać kontynuacji. Któregoś razu w 2017 roku moja partnerka, polonistka najlepszego liceum w Gdańsku, kobieta bardzo oczytana, przyniosła „Samotność w sieci” z prośbą od koleżanki o autograf. Zacząłem książkę czytać po raz pierwszy w życiu. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na kontynuację. Mijają dwie dekady, więc łatwo policzyć, że po romansie bezimiennej kobiety w 1996 r. z idealnym mężczyzną w 1997 r. rodzi się chłopiec, a w 2017 r. ma 20 lat. Nikt nie wie, kto jest jego ojcem. Postanowiłem napisać tę historię z jego perspektywy. Moja kobieta miała genialne pomysły, a ja ich wysłuchałem.

Narracyjne, czy dotyczące konstrukcji psychologicznej?

Koncepty konstrukcyjne – żeby książkę w książce umieścić i żeby autor się w niej znalazł. Dziś nikt nie może mi zarzucić, że Wiśniewski napisał sequel, takie Rambo 8 i 9, to jest zupełnie inna książka.

Kuba i Nadia zakochani są w sobie bez pamięci, ale potrafią przytomnie funkcjonować we współczesności, doskonale sobie radzą: Jakub zajmuje się programowaniem.

To był mój cel: uczynić go informatykiem, żeby móc porównać  z siermiężnym światem jego matki sprzed dwóch dekad.

Kiedy pana książka powstawała, bohaterowie komunikowali się przez archaiczne ICQ. Dziś mamy tysiące sposobów na podtrzymanie kontaktu, niemniej dylematy, z którymi mierzą się bohaterowie, miłosne, moralne – okazują się niezmienne. Osią konstrukcyjną „Końca samotności” jest pana poprzednia książka, która w jakiś sposób łączy bohaterów i ustanawia ich konstelację wokół siebie.

Zmusza ich do podjęcia niezwykle ważnej, życiowej decyzji. Nie chcę za dużo zdradzać, ale Jakub na początku ją ignoruje.


Reklama

Choć podsuwa mu ją ukochana.

Bohaterką książki, którą czyta Nadia, jest matka Jakuba. A dalej – jego ojciec. Wokół tego wątku osnuwa się dalsza historia. Ma pani rację, młodych wyidealizowałem, ale znam pary, które właśnie tak się kochają, prowadzą takie rozmowy, ale też palą trawę, potrafią być wyuzdani, a przy tym są strasznie wrażliwi, tolerancyjni, otwarci, niepogodzeni z tym, co się dzieje we współczesnej Polsce, a przy tym skłonni do romantyzmu. Nadia, która wszystko załatwia w internecie, pisze do Kuby tradycyjne listy, bo chce, żeby po nich coś pozostało: nie bity i bajty, ale fizyczne przedmioty, których można dotknąć, schować pod poduszkę, do kasety na strychu. Paradoksalne w zinformatyzowanym świecie największą ekscytację wzbudza bieg do skrzynki na listy. To współczesna powieść, ale miłość jest tu tradycyjna, bo wszyscy takiej pragną – to najważniejszy powód, dla którego warto wstawać z łóżka. Taki jest przekaz mojej książki.

Po 20 latach od wydania „Samotności w sieci” – jak pan miłość widzi?

To podstawowy cel bycia na ziemi. Niekoniecznie chodzi o trzymanie się za rękę, ale uczenie się od życia bycia kimś innym. Nie chodzi tylko o miłość kobiety i mężczyzny, piszę o różnych jej przejawach. Obserwowanie relacji matki i ojca budzi w Jakubie wiele niesamowitych refleksji. Miłość jest uzależniającym, podobnym do heroiny uczuciem, ale jednocześnie dostarcza odpowiedzi na pytania o sens życia.

Rozmawiamy podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni, pana debiutancka powieść została zekranizowana – liczy pan na ekranizację „Końca samotności?”

Nie liczyłem wówczas na ekranizację. Dziesięć dni po premierze książki przyszedł do mnie reżyser i producent świętej pamięci Witold Adamek, zapytał mnie, czy mu oddam prawa do ekranizacji, a ja w ogóle nie wiedziałem, o czym on mówi. Miałem wykład w kawiarni naukowej, dopiero później dotarło do mnie, że on chciałby filmować książkę absolutnego debiutanta. Zajęło mu to 5 lat. Najwięcej funduszy dostał od ówczesnego TVP1, dlatego film został zrealizowany w dwóch formatach: kinowym i jako dwuodcinkowy serial. Film pojawił się w 2006 roku i wtedy gościłem na festiwalu w Gdyni w innej roli niż dziś. Przepiękna muzyka, skandynawski jazz, grają genialni aktorzy, którzy emanowali chemią – ale w filmie  nie było tego, czego ludzie chcieli w kinie: wzruszenia i emocji takich, jakie dostarczyła książka. Trzy lata później teatr w Sankt Petersburgu zrealizował adaptację tej książki. Wiem, że to kicz absolutny, ale płakałem na inscenizacji mojej książki. Od momentu premiery minęło 10 lat, a oni tam to ciągle grają dwa, trzy razy w miesiącu. Rozmawiamy jeszcze przed oficjalną premierą książki, a film to ogromne pieniądze. Jeśli jednak ktoś będzie chciał „Koniec samotności” zekranizować, będzie mi bardzo miło.

Skoro rozmawiamy w tak ważnym dla polskiego filmu miejscu jak Gdynia na dwa tygodnie przed premierą, to może trzeba to odczytywać jako znak?

Uwielbiam kino za niezwykłość formy. Zawsze mi żal, że ktoś poświęcił rok, dwa na zrobienie jakiegoś obrazu, my go konsumujemy w dwie godziny. Z książkami jest trochę inaczej, można do nich wracać. Moje książki są bardzo filmowe, bo przywiązuję ogromną wagę do miejsc, w których się toczy się akcja. Fotografuję je, zwiedzam miasta, jak Drezno – tam toczy się akcja „Bikini”. Odmierzam kroki, mierzę stoperem czas przejścia z jednego miejsca do drugiego.

Reporterska robota.

To ważne. Może dlatego, że pochodzę ze świata naukowego, w którym, jeśli cokolwiek jest faktem, ma być prawdą. Będę się z tym źle czuł, kiedy napiszę, że bohater szedł do celu 20 minut, a będzie to fizycznie niemożliwe, bo musiałby mieć prędkość ponadświetlną. Rozmawiamy blisko mojego Gdańska, w którym mieszkam od roku po 32 latach we Frankfurcie. Mogłem tu przyjechać Vespą, mieszkam 200 metrów od morza, przeżywam szczęśliwy okres w życiu.

Polska kinematografia jest w  doskonałej kondycji – co za zbieg okoliczności łagodzących, tango neuroprzekaźników.

Jeśli widzę, że we frankfurckich kinach pojawiają się polskie filmy, czego dawniej nie było, to polskie kino jest na pięknej fali. Wszyscy znają filmy Holland, Wajdy, Zanussiego, Pawlikowskiego.

Cieszmy się i niech to trwa. Wszystkich fanów Janusza Leona Wiśniewskiego wydawnictwo Wielka Litera zaprasza do księgarń od 2 października. Vivat film, vivat nauka, vivat literatura.

I vivat akademia!

 

fot. Rafał Maslow

Reklama