O kolumbijskim filmowym arcydziele wojennym „Monos — oddział małp” i o nazywaniu wojny Turcji wobec Kurdów „źródłem pokoju”
Arcydzieło. Uwodzicielski we wszystkich warstwach formalnych obraz Alejandro Landesa o guerillas, dzieciach ćwiczonych do wojny w ekstremalnych warunkach lasów Kolumbii. Do jej ośmiu prestiżowych nagród dla najlepszego filmu i reżysera na dużych międzynarodowych festiwalach, spośród ostatnich: dla najlepszego filmu na London Film Festival — dostawiam swoją statuetkę: mój film roku! Szkoda tylko, że od jego premiery światowej na Sundance w styczniu 2019 musimy czekać na jego premierę polską do 7 lutego 2020, jak przewiduje dystrybutor AGAINST GRAVITY.
Jeśli „Monos” klasyfikuje się jako dramat wojenny — to z boku wojny. Na jej studyjnym zapleczu. Bo opowiada proces psychiczny człowieka w stanie bojowym. Przygotowawczym. Kto wie czy nie tak samo przerażającym jak samo starcie dwóch walczących ciał bądź ideologii. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że do wojny przysposabia się tutaj dzieciaki. Również dlatego, że ciągle nie wiemy — w kontekście wszystkich konfliktów — czy to wojna wysyła nieletnich na szkolenia, czy odwrotnie — zagrzewanie ich do walki, ewokuje przyszłego rysowania nienaturalnych granic i zarzewi konfliktów.
jakby wojny nie było
A co jeszcze bardziej w produkcji kolumbijskiej uwydatnia próżność udziału małoletnich monosów w wojnie to to, że ci tkwią wyizolowani na wzgórzu, a potem w ramach awansu przeniesieni do bazy w głąb puszczy, odcięci są od wszelkiej rzeczywistościi być może przecież za górami, za lasami, w podłych miastach żadnej wojny nie ma. Przysłano ich tu, by codziennie wykonywali ćwiczenia sprawnościowe, w tym leśnego kamuflażu oraz by pilnowali amerykańskiej zakładniczki i krowy o imieniu Shakira, bo jacyś dorośli na drugim brzegu rzeki wymyślili sobie przymiot waleczności i sami do niego niezdolni, albo po prawdzie przerażeni już i zmęczeni wojną domową, która przeżarła Kolumbii pół wieku (i jeszcze pobrzmiewa), przysposabiają teraz dzieci.
Już imiona wojenne nadane tym małpkom (monos), bądź w ulicznym tłumaczeniu — zawadiackimchłoptasiom, tj.: Lady, Wilk, Duża Stopa, Swede, Rambo, a nawet imię zakładniczki — Doctora, odrealniają wojnę, z pozoru ją bagatelizując. W efekcie jednak honorując ją nowym, mocnym znaczeniem, osobnym istnieniem, które wymyka się wszystkim spod kontroli. Hasło przewodnie najnowszej, obecnie się dziejącej obok nas wojny Turcji wobec Syrii brzmi „Źródła pokoju”. Ten cynizm robi z pokoju idiotę, wojnie nadaje pierwszeństwo i puszcza ją przodem.
łzy i słodycze
Przypomina się bardzo odważny dokument „O ojcach i synach”, w którym syryjski reżyser Talal Derki zbliża się na odległość więzi rodzinnych i dwuletnich prac reportażowych wobec historii wychowywania przez ojca ledwo odrośniętych od ziemi chłopców — na bojowników dżihadu. Malcy, poddani surowym treningom, uginają się pod łzami — gdy widzą własnego tatę po jednym z zamachów, z urwaną nogą. Ranny ojciec zakazuje im płakać.
Ci smarkacze od Landesa, choć fikcjonalni, filuterni niemal i zmysłowi (parę scen miłosnych między młodymi w „Monosie”), to pokazani w najwyższej dyscyplinie ciał, jakby pracował nad nimi Grotowski, wychodzą sami z siebie, ze swoich brzuchów i potwarzy małoletniego człowieczeństwa. A powinni zamiast z bronią po puszczy się ganiać, domki na drzewach budować i zamiast na warcie bezsennie — siedzieć nad podręcznikami w szkolnej ławce.
symfonia halucynogenna
Dla oddziału monos w wieku od lat kilku po kilkanaście, pośród nich i małoletnie dziewczyny, w całym tym pogubieniu sensu, jedyną oddorosłą ideologią zdaje się być gotowość do „profesjonalnego” okrucieństwa. Dowodzi im sporadyczny, dojezdny przywódca, ale film jest właśnie o tym, jak tak naprawdę organizmy ludzkie szkolone do walki, dowodzenie przejmują sami nad sobą, nad osobistą gnuśnością i miłosierdziem oraz wzajemnie — w pisanym i niepisanym układzie sił grupy.
Potencjalna wściekłość, z którą interpretuje się fabułę odciąga odpowiedzialność od reżysera i twórców scenariusza (Landes na spółę z Alexis Dos Santos). Dzieje się to jednak za sprawą szczelnie i kompletnie skonstruowanego dzieła, autonomicznej baśni, podlanej halucynogenną muzyką Miki Levi — na granicy erotyki i parszywości (można by prawie przypuszczać, że to pod tę mistrzowską symfonię Landes zrobił resztę), podpalonej cielesnym, akrobatycznym posłuszeństwem wojowników, którzy bezszelestnie stawiają stopy na mokrawej ziemi i ciukają jak piękne zwierzęta ustami w melodię ustalonego w grupie języka ostrzegawczego.