Trzydziestego września 1955 roku w wypadku samochodowym zginął James Dean. Amerykański aktor miał dwadzieścia cztery lata i udało mu się zagrać w zaledwie trzech pełnometrażowych filmach. Natomiast jak się później okazało, ta niespodziewana śmierć uczyniła z niego ikonę Hollywood, zdobiącą t-shirty fanów na całym świecie oraz naśladowaną przez kolejne pokolenia bohaterów wielkiego ekranu. Po upływie kilku dekad, dzięki zaawansowanym możliwościom technologii, widzowie będą mieli szansę ponownie ujrzeć swojego ulubieńca. Superprodukcja “Finding Jack” opowiadająca historię przyjaźni żołnierza i jego ukochanego psa, przywróci do życia legendę kinematografii. Dzięki materiałom archiwalnym oraz odpowiedniemu dubbingowi powstanie cyfrowa hybryda na miarę popkultury XXI wieku.
Informacja o symulowanym zmartwychwstaniu słynnej postaci oczywiście wywołała głosy oburzenia, mówiące o niemoralnym wykorzystywaniu znanego nazwiska. Jedno jest jednak pewne – mimo przeważających krytycznych opinii, niemal każdy będzie chciał na własne oczy ujrzeć efekt tej szalonej, filmowej nekromancji.
Trzeba przyznać, że pomysłodawcy osobliwego eksperymentu mają znakomite wyczucie czasu. Symbolizująca tradycyjne amerykańskie ideały osobowość jest przecież kimś, za kim tęsknią mieszkańcy Stanów Zjednoczonych. Wieczny kowboj wyznający kult wolności to dziś melodia zamierzchłych czasów. Egzystencja w erze klaustrofobicznej sytuacji społeczno-politycznej, duszącej wszelkie przejawy niezależności w zarodku, motywuje więc silną nostalgię do tego typu herosów. Dzisiejsze kino reaguje na cynizm skorumpowanych elit, kpiąc ze szlachetnych protagonistów, zostawiając nutkę nobliwości tylko marvelowskim facetom i kobietom w rajtuzach. Wielki powrót nieskazitelnej twarzy romantycznego Hollywood może być więc słodkim antidotum na mrok nowego milenium.
Idea przyświecająca “Finding Jack” sporo też mówi o wrażliwości współczesnego człowieka. Uzależnieni od sztucznych wrażeń oferowanych przez internet, poszukujemy podobnie syntetycznych doświadczeń również w kinie. Efekty specjalne, które niegdyś pełniły funkcje rekwizytów, w epoce post-avatarowej uznaje się za główny rarytas. Staliśmy się społeczeństwem ceniącym spreparowane, wirtualne doznania, ponieważ są one pozbawione ludzkich defektów. Kręci nas spotkanie z hologramem Deana, gdyż wiemy, że będziemy obcować z perfekcyjną interpretacją, a nie pełnokrwistym, niedoskonałym człowiekiem.
Gwiazda “Buntownika bez powodu” kojarzy się też z młodzieżową rebelią przeciwko sztywnym, społecznym standardom. Wirtualne odrodzenie aktora pozwoli odbiorcom na celebrację rewolty w iście hollywoodzkim stylu – bez rozlewu krwi, bez krzyków i bez agresji z obu stron barykady. Bo my przecież wcale nie chcemy wychodzić na ulicę i protestować przeciwko globalnej niesprawiedliwości. Taka postawa wywołuje w większości obywateli paraliżujący lęk. Wolimy rewolucję “na niby”, organizowaną przez wymuskane sesje fotograficzne, na których James Dean z zawadiackim spojrzeniem outsidera, zarabia miliony dolarów dzięki swojemu wizerunkowi łobuza. Pragniemy wzdychać do rebeliantów, ale takich umiejscowionych w komfortowej sferze naszych marzeń. Oni przynajmniej nie przypominają nam o codziennym ryzyku konfrontacji w czasie rzeczywistym.
Paradoksalnie, rezurekcja Deana spogląda bardzo daleko w przeszłość, bo aż do samych początków kina. Gdy w 1896 bracia Lumiere zaprezentowali “Wjazd pociągu na stację w La Ciotat”, publiczność omal nie zemdlała z wrażenia. Wtedy X Muza bardziej niż ze sztuką, kojarzyła się z jakimś specyficznym rodzajem magicznego triku. Tamtejsze kino przypominało cyrk, żerujący na prymitywnych reakcjach i ograniczający się do czysto technicznych popisów. Obecnie kinematografia znów frapuje odbiorcę głównie formalną maestrią, często zapominając o istotności pozostałych części składowych dzieła. Prawdopodobny sukces “Finding Jack” na pewno jeszcze bardziej wzmocni tę niepokojącą tendencję.