Dyskretny urok prowincji

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Uciekliśmy. Daleko, na sam koniec Polski. Skoro już można, to nie ma na co czekać. Cztery ściany, własne podwórko i droga do sklepu to znacznie za mało, żeby nie zwariować. Znana nadmorska miejscowość, pogoda w kratkę i częściowy rygor sanitarny, czyli ryba z frytkami tylko na wynos. Znam takie miejsca, bo z nich się wziąłem, z nich cały jestem i przed nimi całe życie uciekałem mamrocząc za każdym razem Bursę pod nosem. Kto był w weekend nam morzem albo w górach, ten wie. Disko polo, pompowane smoki, smażona kiełbasa, ciepłe piwo i zarzygane chodniki w niedzielę nad ranem, żeby wspomnieć jeszcze Kazika. Do tego chroniczny brak sojowego latte, sushi oraz trudności w utrzymaniu diety bogatoresztkowej i zrywający się internet. Czyli jak żyć? Ano da się i to całkiem dobrze. Trzeba tylko poczekać do poniedziałku i świat staje się lepszy. Nieznośnie hałaśliwe deptaki pustoszeją do zera, plaża do pełnej dyspozycji, nikomu nie przeszkadza spuszczony ze smyczy pies, a zamiast bluzgów i głośnych rozmów przez komórkę o tym gdzie taniej, szum lasu lub morza do wyboru. Ogólny brak kolejek, chamstwa i walających się tu i ówdzie śmieci oraz pijanych w sztok weekendersów. Cisza. I bardzo serdeczni ludzie, na których ci miastowi nie robią większego wrażenia, ani swoimi drogimi samochodami, ani pytaniem o dodatkową pierzynkę dla suni. Tu się żyje swoim rytmem, z dnia na dzień, od niedzieli do niedzieli. Od przypływu do przypływu – ludzi, polityki, mód konsumpcyjnych, globalizacji, codziennych walk o niepodległość i zbędnej cywilizacji. W poniedziałek zupełnie zapomniałem o tym, że wali się świat.

Reklama