Debiutanckie małe prozy Łukasza Staniszewskiego to warta uwagi propozycja na czasy, kiedy świat rozsypał się na kawałki.
„Warmia jest skalistą wyspą zawieszoną w powietrzu na sznurach wyplatanych z traw i wyschniętych zbóż. Tkwi w przestrzeni pomiędzy Niebem a Piekłem. Silne wiatry, które wieją tu dość często, targają wyspą raz w górę, raz w dół, zanurzając ją na chwilę w otchłani grzechu”. Sznury jednak nie pozwalają polecieć za daleko, zawracając zaraz Warmię w kierunku Pomiędzy. (…) Mieszkańcy Warmii mają wszystko, czego im trzeba. Strumienie życiodajnej wody, łąki wypełnione latem i trawy o miękkości kobiecych włosów. Miłość wiszącą na drzewach jak soczyste jabłka. Można tu żyć i nie umrzeć nigdy, jeśli nie ma się na to ochoty. Nikt nie wymaga całopalenia ludzkich chęci i chuci.”
W mitologicznym świecie Łukasza Staniszewskiego wszystko jest możliwe. Jak ktoś wam powie, że nad lasem latają owce, to to może być prawda. Ryby odlatują stadami, każdy gatunek oddzielnie.
Małe Grozy powstała po tym, jak Wielkie Grozy zdziesiątkowała zaraza. Teraz warmińskie uniwersum istnieje tylko dzięki człowiekowi, który na niego patrzy.
Pod ogromnym niebem żyją ludzie swoimi małymi życiami, a ich żywoty twardsze są od najtwardszego kamienia.
Przed zachodem słońca jaskółki zliczają grzechy mieszkańców, a śmierć przysłuchuje im się czujnie i czeka na werdykt. Nocą przychodzi do wsi w odwiedziny. Patrzy na głodną męskiego ciała Natkę, na dziadka Jerycha, co był artystą bimbru, jego twórcą i tworzywem. Z chmur wycina pierzaste anioły, które na niebie tańczyły z całą wsią.
Bóg jest zadowolony z zapachu traw i kształtu swojego stworzenia, ale nie jest pewien, czy to jemu na pewno przyszło stworzyć samotność. I tak jest tu gościem. Po co na co dzień Bóg, skoro jak jeden drugiego podsadzi, to ręką złapie za krawędź księżyca.
Wariat tu nawet widzi w człowieku więcej. Dostrzega aurę, która mu towarzyszy. U jednego aura jest płomienna i mieni się na pomarańczowo. U drugiego tylko tli się na niebiesko, ledwie wystając z ciała.
Małe Grozy równouprawniły świat duchów i ludzi. Strach na wróble pała żądzą do wiejskiej dziewczyny. Od rozkoszy można niespodziewanie umrzeć albo niechcąco się przeistoczyć. Nie tylko miłość ludźmi kieruje. Sąsiedzi szykują się na siebie z siekierami.
W Małych Grozach nigdy się dość nie umiera, dlatego Śmierć przebiera się za kobietę albo kobieta za śmierć i zbiera suche kości do kosza na chrust. Duchy w warmińskich lasach tak samo jak ludzie cierpią i umierają. Fiolet zachodzącego słońca nasyca skórę, zmieniając ciało w umarłe.
Pod powieką z ziarenek piasku można wyhodować perły.
To nie jest przełomowa książka w polskiej literaturze. Nurt realizmu magicznego obecny jest u nas od dawna i przeróżne jego odsłony można odczytywać. Było „Podkrzywdzie”, było doskonałe „Po trochu” Weroniki Gogoli (też debiut), była „Alicyjka” Liliany Hermetz (debiut nagrodzony Nagrodą Conrada), a także „Sońka”, wyśmienite „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej czy „Skoruń” Macieja Płazy. Łukasz Staniszewski swoim zbiorem małych próz wpisuje się w ten nurt doskonale, więc żadnej rewolucji tu nie ma.
Bo i po co nam rewolucje? Mam wrażenie, że w sytuacji walącego się na naszych oczach świata literatura nie powinna szukać nowego języka, a wracać do jego źródeł. Bogate, wyrafinowane, ale nienadęte obrazowanie Staniszewskiego bardzo dobrze się w naszej sytuacji sprawdza. Krytycy zarzucają Staniszewskiemu, że jego warmińska mitologia jest niespójna i nie ma konkretnego celu. A odkąd to sztuka ma mieć jakiś cel oprócz samej siebie? Tym bardziej, ze sprawność językowa Staniszewskiego mocno rzuca się w oczy i uszy (autor był wielokrotnie nagradzany za swoje słuchowiska radiowe). Skoro radio to teatr wyobraźni, niech warmińskie baśnie śmiercią podszyte pozwalają nam oswajać wielką grozę współczesności. Przeczytałam z przyjemnością, przy okazji odświeżyłam obrazowanie Leśmiana i dałam się opleść ponownej lekturze prozy Schulza. Nieskromnie uznaję, że to odpowiednia zachęta dla Państwa. Na uwiarygodnienie zostawiam jeszcze fragment:
„Najpierw trzeba znaleźć właściwe ziarenko piasku. Najlepiej, żeby przepuszczało promienie warmińskiego słońca. Takie ziarenko trzeba położyć sobie na oku. Piasku pod żadnym pozorem nie można wcześniej myć. Należy wpuścić w siebie cały brud naszej warmińskiej ziemi. Oko ludzkie czegoś takiego nie zniesie, od razu zacznie łzawić, a później ropieć. Czerwone z wściekłości będzie próbowało wypluć z siebie ciało. Wtedy trzeba zagryźć zęby i przeczekać, chociaż chwilowo można stracić wzrok. W końcu oko pogodzi się z bólem. Już nie będzie chciało się pozbyć ziarenka, ale przyjmie je do siebie. Zacznie je pieścić, toczyć i powlecze szklistą błoną. Znajdzie sposób, żeby tylko przestało je ranić. Z czasem błona stwardnieje i nabierze idealnie kulistego kształtu. Ziarenko zamieni się w perłę o wyjątkowym blasku. Im dłużej człowiek będzie zmuszać oko do cierpienia, tym większy zdobędzie skarb.
Łukasz Staniszewski, „Małe Grozy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.