Stacja Diagnoza

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Cztery lata temu. Piękny, ciepły maj. Kilka miesięcy wcześniej odnaleźliśmy się z Mikołajem, po dziesięciu latach, przez przypadek wpadliśmy na siebie na gdańskim lotnisku. A więc to jest możliwe! I to zdarza się właśnie mnie, po latach wyczerpujących emocji, po rozwodzie, po życiowych lękach, paśmie zawodowych stresów i bezowocnych poszukiwań spokoju.  Wszystkie elementy pięknie się układają. Bezpieczna przystań, bo to jest ten człowiek. W sierpniu weźmiemy ślub, w lipcu pojeździmy po Gruzji, bilety już kupione, w końcu jest ten dobry czas. Chyba zasłużyłam, do diabła!

Ale jest jeszcze maj i coroczna wizyta u lekarza, taki systematyczny przegląd. Na tę zwykłą kontrolę poszliśmy wspólnie. Długo nie wychodziłam z gabinetu, a kiedy się w końcu pojawiłam, Miki wiedział, że coś jest zdecydowanie nie tak. Lekarka powiedziała, że dawno czegoś takiego nie widziała, tak wyrazisty i książkowy nowotwór. Często są wątpliwości, zleca się biopsję. W moim przypadku dowiedziałam się od razu. To jest nowotwór i jest złośliwy, bo są widoczne spikularne zakończenia. Prosto z gabinetu weszłam do łazienki i nie wiedziałam, czy usiąść na toalecie czy wymiotować. Klasyczny rzut adrenaliny, kortyzolu. Organizm w takim wysokim stresie pozbywa się wszystkiego. Kolana mi się trzęsły. Powiedziałam Mikołajowi, że mam raka. Oczywiście zaczął zaprzeczać. To na pewno nie rak, trzeba to jeszcze sprawdzić. Zaczęła się droga poszukiwania lekarza. Telefony do znajomych. Czy ktoś zna jakiegoś lekarza? Co robić? Gdzie pójść? Poczucie, że naprawdę nie wiesz, co robić, a wiesz, że musisz działać szybko. Przygniata cię nieznośny ciężar, a przecież masz działać.  Dobrze, że jest Mikołaj, dobrze, że jest rodzina. To ciągle zdumiewa, że przy takiej ilości zachorowań na nowotwory w naszym kraju nie było żadnej strony internetowej, jakiegoś punktu, w którym ktoś da ci sensowne „krok po kroku”, instrukcję, wytyczne, co robić. Najnormalniej w świecie logiczną pomoc. Lekarz odsyła do onkologa, ten śle cię do onkologa chirurga, odsiadujesz godziny w kolejnych poczekalniach pełnych przerażonych kobiet. Strach wisi w powietrzu. Narastający lęk i stres, poczucie, że może marnujesz czas. Nie mam pretensji lekarzy. Pracują pod presją, jestem z wieloma blisko, mam przyjaciół lekarzy. Jest ich po prostu za mało, a chorych coraz więcej. I jednocześnie za mało świadomości, że człowiek z diagnozą potencjalnie śmiertelnej choroby jest tak bardzo zagubiony, i tak rozpaczliwie poszukuje drogi i przewodnika. A jego nie ma. 

Któregoś dnia obejrzałam film dokumentalny, w którym wypowiadający się lekarz onkolog uświadomił mi, że za moje leczenie tak naprawdę odpowiedzialna jestem ja sama. Nikt nie powie mi, trzymając mnie za rękę i głaszcząc po głowie: oto jedyna, właściwa droga, zrób to czy tamto, a będziesz zdrowa. Świadomość tej odpowiedzialności okazała się niemal straszniejsza niż diagnoza. Poczułam zagubienie i potworny ciężar, na który nie byłam przygotowana, bo jednak chyba podświadomie wierzyłam, że po prostu Ktoś mnie wyleczy. Ktoś zdecyduje za mnie, będzie kompetentny i niezawodny. Błąd. Przede mną poszukiwanie zdrowia, na własną rękę…

Początek lipca. Guz w lewej piersi był nieduży, wcześnie wykryty, udało się go wyciąć i zachować moją piękną pierś. Pozostała duża blizna, ciągle boląca, pozostał lęk przed przerzutami, a więc każdą kontrolną wizytą u lekarza. Trzeba się chronić, trzeba pewnie coś zmienić. Ale co, i jak? 

W sierpniu wzięliśmy ślub.

Reklama