Ostatnie zapiski zakończyłam pytaniem retorycznym, o to, czy zdrowa dieta zaszkodzi mojemu rakowi? Póki co, odpukać, nie przepada za nią.
Kiedy ruszyliśmy z Mikołajem na bazarki, by nieść nasze kiszonki, dobrą nowinę i zdrowie, spotykaliśmy się z wieloma osobami, które poszukiwały jakiejś zdrowej dietetycznej drogi. Wielu z nich to były osoby chore, szukające uzdrowienia. Inni, w drodze prewencji i świadomego żywienia, poszukiwali po prostu wartościowych produktów. Rozmawialiśmy naprawdę dużo i często. Swoją drogą, uwielbiałam te bazarowe spotkania, bo dzięki nim poznałam wielu fantastycznych ludzi, nawiązały się bliższe znajomości, a nawet przyjaźnie. I właśnie w trakcie tych rozmów często zadawano nam pytanie o naszą dietę. Odruchowo odpowiadałam, że jesteśmy weganami, ale już chwilę później czułam, że ta etykietka nie oddaje sedna i sensu naszego codziennego żywienia. Zaczęliśmy z Mikołajem dumać nad istotą naszej diety i nad tym, czy da się ją jakoś sformułować. I w efekcie naszych wielogodzinnych rozważań mój mąż znalazł To określenie, które mieści w sobie, co trzeba. Powiedział: „Nazwałbym to chyba zielonym weganizmem”. I właśnie tę ideę mam przyjemność wam przybliżyć.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad etymologią i znaczeniem słowa odżywianie?
Pochodzi ono od słowa żywić.
Mieści się w nim dawanie życia, czucie się żywym. To, co jem, powinno więc być żywe, no bo jak żywić czymś, co jest martwe? Człowiek zawsze szukał życia, zdrowia, lekarstw, w tym, co żywe: zioła, grzyby, nasiona, korzenie, liście były podstawą zielarstwa, bazą leków, bo też pełne są substancji prozdrowotnych, odżywczych.
Zielony weganizm opiera się właśnie na żywych, zielonych produktach, z przewagą roślin surowych, nie poddanych żadnej obróbce termicznej. Oczywiście cukier oraz wszelka wysoko przetworzona żywność jest skreślona. Jednocześnie zastrzegam, że nie jesteśmy zwolennikami diety całkowicie surowej. Nie wchodzę tu w dyskusje o prozdrowotności takiej surowej diety. Wiem po prostu, że dla nas jest niemożliwa, bo wymaga jednak zbyt wielu wyrzeczeń, a przecież odżywianie się, to jedna z przyjemniejszych codziennych czynności i jeżeli nie odbieramy jej, jako zgodnej z nami, traci swój potencjał. Co w takim razie jemy? Dużo zielonych warzyw i ziół, pijemy świeżo wyciskane soki z owoców i warzyw, wolno tłoczone. Używamy mnóstwa liści: brokuła, kalarepy, marchwi. Co ciekawe, w roślinach zielonych nie zidentyfikowano żadnych alergenów. Liście to błonnik, niezastąpiony obrońca naszego układu pokarmowego – pobudza wzrost mikroflory jelitowej, wpływa na perystaltykę jelit, ułatwia wypróżnianie, absorbuje różne toksyczne substancje i wzmaga ich wydalanie. Uzupełniamy dietę zakwasami warzywnymi i kiszonkami (kimchi ma swoje specjalne miejsce w naszych sercach), które dostarczają ważnych witamin, mikroelementów i bakterii probiotycznych. Uwielbiamy też różne prebiotyczne shoty (na bazie octu jabłkowego, zakwasu z kapusty, kimchi, z obfitym dodatkiem kurkumy i imbiru…). Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że dieta roślinna to brak senności, lepsza cera, mniejsza waga, więcej energii, chęci życia i, co chyba najważniejsze, poczucie jedności ze swoim ciałem. Czuję się w nim po prostu na miejscu. To dobre miejsce.
Zachęcam was z całej siły do zmiany diety, pojmowanej oczywiście nie jako coś jednorazowego, chwilowego, a raczej jako sposób życia. Nie patrzcie na dietę, jak na jakiś trud, walkę. W ogóle dietę jesteśmy skłonni pojmować, jako pewną stratę, brak, a wówczas nasza podświadomość zaczyna się z tym kłócić. Jeśli będziemy tak do niej podchodzić, to prawdopodobnie polegniemy, bo nieustannie będą nam towarzyszyły myśli o końcu katorgi. Nie myślmy więc o tym, czego będzie nam brakować, a o tym, co będziemy sobie dobrego dawać. Powiedzmy sobie, że chcemy, a nie musimy. Chcemy, bo doceniamy samego siebie i dieta jest naszym wyborem, wyrazem miłości i szacunku dla własnego ciała. Takie nastawienie naprawdę pomaga.
Wspomnę jeszcze o tym, że mój zielony weganizm wspieram dwa razy w roku kilkutygodniowym postem przeprowadzanym według zasad dr Dąbrowskiej. Pani doktor jest i była dla mnie wielką inspiracją do podjęcia wielu wyzwań prozdrowotnych. Jestem wielką orędowniczką postu, może nawet nieobiektywną…
Post proponowany przez dr Dąbrowską to warzywno-owocowa zdrowotna głodówka, dzięki której możemy osiągnąć samoleczenie organizmu. Sensem tej głodówki jest uzdrawianie wewnętrzne, które uruchamiamy nie dostarczając organizmowi tłuszczu, białka, cukru i węglowodanów. Jemy przede wszystkim warzywa: surowe, gotowane lub w postaci soków oraz niewielką ilość owoców. Z warzyw szczególnie wskazane są marchew, brokuły (zawierają sulforafany aktywujące detoksykację), seler, buraki, kiełki (oprócz sojowych), wakami. Zakazane – ziemniaki i wszystkie strączkowe. Z owoców możemy jeść jabłka, grejpfruty, cytryny i owoce jagodowe. Sięgamy także koniecznie po produkty fermentowane, zawierające kwas masłowy, który leczy śluzówkę jelita, kwas propionowy, obniżający cholesterol i kwas mlekowy – hamuje patogeny układu trawienia. Poza tym bakterie kwasu mlekowego aktywują komórki „żerne”, np. leukocyty, a więc wpływają na nasz układ immunologiczny. Ważny jest także ocet jabłkowy, gdyż włącza geny odtruwania organizmu.
Post jest oczywiście dużym wyzwaniem i wymaga pewnego poświęcenia, ale mi daje wielokrotną nagrodę i w efekcie po prostu szczęście. Najtrudniejsze są pierwsze cztery dni, z momentem największego kryzysu dnia czwartego. Właśnie w czwartej dobie dochodzi do oczyszczania, toksyny uwalniają się do krwiobiegu – doświadczasz bardzo dosłownie, co się kryje w powiedzeniu „przez ciernie do gwiazd”. Z tego, co mi wiadomo, każdy, kto praktykował dłuższy post, ma mniej więcej wtedy moment kryzysowy, pojawia się prawdziwe wyzwanie. Ja mam za każdym razem ogromne bóle głowy. Po czwartym dniu nie czuje się już głodu. To, czego ci brak, to właściwie pewne rytuały, nie jedzenie jako takie. Cztery dni – tak niewiele i tak dużo zarazem. Jednak moment przejścia tego kryzysu jest absolutnie fantastyczny i właściwie nie do opisania. Czujesz wtedy, że twoje ciało oddaje ci wszystko, co najlepsze, że dziękuje. Czujesz energię, siłę, spokój. Uwolniony od trudu trawienia organizm jest ożywiony i spokojny zarazem, spójny. Ciało wygląda lepiej, wzrasta akceptacja dla siebie i pojawia się także duma – zrobiłam to, to się nie tylko udaje, ale i działa.
Oczywiście, że nie jest to łatwe. Dlatego ja zawsze przystępuję do postu z konkretną, głębszą intencją.
Nasz mózg uwielbia poczucie sensu i celu. Uważam, że dla powodzenia głodówki, dla motywacji jest to niezbędne, kluczowe wręcz. Pierwsze momenty są na tyle trudne, że wydaje mi się, że gdyby nie intencja właśnie, nie wytrwałabym. Jednocześnie intencja powinna być mocna… Jeśli chcesz po prostu trochę odchudzić tyłek czy brzuch, to to jest zwyczajnie za mało. Nie wytrwasz. Na jeden, sześć dni może wystarczy, ale na dłuższą głodówkę za mało. Nie tylko dlatego, że trudno nie wypić kawy, lampki dobrego wina, ale po pierwsze walczysz z własnymi nawykami, a po drugie świat wokół ma tyle różnorodnych kulinarnych atrakcji, towarzyskich spotkań, rodzinnych okazji… Ważne jest, by każdy znalazł silną dla siebie intencję. Moją jest zdrowie, bo ono mi w pewnym momencie po prostu powiedziało „do widzenia”. Dla kogoś, kto jest zdrowy i całkowicie sprawny, to będzie prawdopodobnie zbyt słaba intencja, bo my działamy ponad nasze możliwości tylko wobec Braku albo dla Kogoś, w Czyjejś sprawie. Tu każdy musi spotkać się z sobą, by znaleźć odpowiedź i dobrą intencję.
Warto mieć świadomość, że mądra dieta roślinna to podstawa zdrowego ciała i dobrego życia. Jeśli jesz lżej, odstawiasz nabiał i mięso, twój organizm nie musi przeznaczać energii na mozolne trawienie. Zużyje ją do budowy odporności, procesów naprawczych komórek, na zwiększenie wydajności mózgu, rozpocznie proces naprawy samego siebie, można powiedzieć, że rozpocznie się dzieło samouzdrawiania. Bo tak naprawdę, nasze ciało ma takie właśnie zdolności, tylko przestańmy mu przeszkadzać.