Czasem wypada zastanowić się nad początkiem. Nad tą pierwszą chwilą, której ślad naznacza przypadkowego delikwenta już na stałe, bez odwrotu. W wielu przypadkach zaczyna się niewinnie – jakieś ciche, wypowiedziane półgębkiem marzenie o studiach humanistycznych. Później przychodzi człowiekowi do głowy, że trzeba podjąć jakąś decyzję, a po decyzji…. No cóż, a po decyzji wszystko toczy się już bardzo szybko. Delikwent nawet nie zdąży się obejrzeć, kiedy trzyma w ręku dyplom ukończenia studiów humanistycznych (tak, dokładnie tych samych, które w naszym kraju uznawane są za fanaberie dobre do produkcji bezrobotnych magistrów) i już stawia pierwsze kroki w instytucjach kultury. Oczywiście jeśli ma to szczęście i udało mu się upolować etat, ewentualnie bezpłatny staż.
Potem to już standard, czyli pytania dalszej rodziny (ta bliższa milczy dyplomatycznie lub szybko zmienia temat, ewentualnie jest śmiertelnie obrażona), krewnych i znajomych królika i oczywiście nieocenionych sąsiadów: Co ty w ogóle w tej kulturze robisz? Pewnie całe dnie się nudzisz? Potrzeba studiów do zawieszenia kilku obrazków? Całe życie będziesz ciężarem dla rodziców? Z tej pensji da się przeżyć? Przecież na kasie więcej płacą, wiesz?
Tak, wie. Nie dobijaj! I, o dziwo, wie także, że z pasji w tym kraju wyżyć się nie da. Co więcej, zdarzyło się raz, że zamierzał kupić chleb i kilka kajzerek za swoją pasję, ale okazało się, że w piekarni wolą jednak złotówki. Do mięsnego już nawet nie próbował wchodzić.
Zakupy to jedno, zawsze można rzucić na odczepnego, że żyje się energią słoneczną albo uzdrawiającą mocą bębnów, ale to ciągłe tłumaczenie, kim się jest z zawodu, bywa naprawdę nużące. Etnolog? Kulturoznawca? Teatrolog? Historyk sztuki? O, tu już coś świta. Najlepiej chyba być bibliotekarzem, bo od podstawówki człowiek z nim obeznany, więc nie kręci później głową z niedowierzaniem i nie próbuje udowadniać, że taki zawód to chyba jednak nie istnieje.
Nie można się więc później dziwić, że po tych wszystkich „życzliwych” uwagach, od równie „życzliwych” znajomych, delikwent co jakiś czas sam zaczyna się na sobą zastanawiać – kim on, do jasnej choroby, jest?!
Kilka lat temu z pomocą, choć zupełnie nieświadomie, ruszył jeden z naszych narodowych wieszczy, ten od zachwytów nad wrocławskimi niewiastami. Rzucił on bowiem myśl, która na początku mogła oburzyć, zasmucić nawet, by na końcu zmusić do dłuższego zamysłu i przyznać wieszczowi, że co prawda niezwykle rzadko, ale jednak czasem zdarzy się, że wyrwie mu się coś wcale niegłupiego. Otóż powiedział on, że pewne miasto w centralnej Polsce zamieszkują sami menele! I to jest myśl, której tak potrzebował nasz delikwent! Ten moment zmienił wszystko – koniec z karkołomnymi tłumaczeniami, zapewnieniami, że nie robi sobie żartów i taka profesja istnieje i że jeszcze za to płacą! Od tej pory może z dumą mówić o sobie, że jest menelem! I to nie byle jakim. Jest menelem kultury!
Myślał nad tym długo, analizował, dyskutował z równymi sobie, zaprzeczał, by na powrót krzyczeć „eureka”! Wszystko się zgadza. Wszystko pasuje. Nawet definicja słownika języka polskiego, wedle której menel, to „osoba z marginesu społecznego, budząca lęk lub odrazę swoim zachowaniem i niechlujnym wyglądem”*.
Nie zdarzyło się co prawda, żeby na jego widok dzieci płakały, a dorośli z odrazą brali nogi za pas czyniąc wcześniej znak krzyża, ale już straszenie delikwentem ma się całkiem dobrze. Ileż to już razy nasłuchał się, jak zacna sąsiadka ostrzegała wnuka, żeby wybrał dobrą szkołę, w innym wypadku bowiem może podzielić los menela i skończyć w instytucji kultury. A wtedy po życiu! O samochodzie prosto z salonu zapomnij, na drogie metki nawet nie patrz, sushi co dnia również nie wchodzi w grę, nawet schabowy! A zagraniczne wakacje? Chyba żartujesz?!
Co prawda delikwenta czasem pochwalą. Napiszą coś w lokalnej gazecie, przyślą dyplom. Zdarza się również, że odwiedzą go w pracy goście (często ci z najwyższej półki), uśmiechną się, zrobią pamiątkowe zdjęcie, nawet rękę uścisną. Kiedy jednak delikwent – kulturalnie, jak to ma w zwyczaju, zaczyna delikatnie wspominać, że chleb coraz droższy, na bilety komunikacji miejskiej nie stać, więc chodzi pieszo w znoszonych trampkach, cukru nie widział na długo przed tym, zanim jego brak stał się modny, a od ciągłego kombinowania jak przetrwać do pierwszego posiwiał już całkowicie, nastaje niezręczna cisza.
Nie wiedząc jak przerwać ten nagły impas, wszyscy zainteresowani wnikliwie zaczynają analizować czystość swoich butów lub stan powierzchni sufitu, by w odpowiednim momencie przerwać ciszę charakterystycznym chrząknięciem i kiwaniem głową z dezaprobatą (to goście) oraz żałosnymi westchnięciami (delikwenta rzecz jasna).
Delikwent dowie się za chwilę, że dostojnikom jest bardzo przykro, ale co oni mogą? I tak co miesiąc dokładają do tego zbytku. Poza tym, najważniejsze jest poczucie misji i niczym nieskrępowana radość codziennego przebywania w instytucji kultury, wobec których połatane buty i regularne zadłużenie u rodziny są ofiarą, którą delikwent może znosić z dumą godną menela. Menela kultury rzecz jasna!
*SJP PWN