ANYWHERE          TV           REDAKCJA

Nie chcę życia z „Emily w Paryżu”

KAROLINA KOŁODZIEJCZYK

emily_in_paris_baner

Paryskie przygody kreatywnej, aczkolwiek denerwującej Emily ogląda się z delikatnym zażenowaniem samym sobą, ale się ogląda. Nie ma sensu rozwodzić się więc nad tym, czy to dobry serial, skoro teoretycznie mało kto bierze go na poważnie – przecież i tak kilka godzin po premierze staje się jedynką na Netflixie, a fabuła, stroje czy przystojni bohaterowie są szeroko komentowani przez połowę internetu. To jednak, co uderzyło mnie podczas śledzenia trzeciego sezonu, to fakt, jak powszechna jest romantyzacja życia Emily, które w gruncie rzeczy wydaje mi się coraz mniej kuszącą opcją. Dlaczego perypetie ślicznej marketerki przestały być i moim mokrym snem?

Uwaga: tekst zawiera spoilery. Jeżeli jesteś fanką „Emily…” i jakimś cudem w okresie świątecznym robiłaś coś innego niż binge-watching nowego sezonu, to wróć tutaj kiedy indziej. 

Zacznijmy od tego, co najbardziej rozpala widzów: czworokąta, a w tym sezonie nawet już pięciokąta miłosnego. Mamy więc przystojnego, szarmanckiego szefa kuchni Gabriela, jego śliczną dziewczynę (a wreszcie – narzeczoną) Camille, która wdaje się w romans z artystką Sofią, a po drugiej stronie barykady pewnego siebie Alfiego, który jednak z odcinka na odcinek jest coraz mniej pewny swojej pozycji w związku z naszą tytułową Emily. I chociaż możemy zachwycać się urodą i charyzmą wspomnianych panów, fantazjując o takich sąsiadach i znajomych z kursu językowego, to koniec końców kto chciałby tkwić wiecznie w takim miłosnym niezdecydowaniu? Podobno od przybytku głowa nie boli, ale każdy, kto musiał kiedyś wybierać, ten wie, że to raczej przyprawia o ból brzuszka, a nie romantyczne motyle. Tym bardziej, że tutaj w grę wchodzi też utrata dobrej znajomej, a do tego szereg układów zawodowych, które w dużej mierze opierają się właśnie na kontaktach osobistych.

Skoro mówimy o pracy, to pora na mój największy zarzut – „Emily…” jest jej prawdziwą parodią. Marketingowe strategie załatwia się tutaj jednym, spontanicznie rzuconym pomysłem, na Eurowizję jedzie się po napisaniu kilka piosenek raczej na uliczne potrzeby, a gwiazdkę Michelin zdobywa, bo ktoś z kimś sypiał (upraszczam, ale ten serial robi dokładnie to samo). I chociaż zarzut, że serial jest oderwany od rzeczywistości może słusznie wydawać się śmieszny (w końcu cała „Emily…” to idealnie skrojona fantazja), to już taki, że ciężko się emocjonalnie zaangażować w success story bohaterów, taki śmieszny nie jest. Historie o wielkich, zawodowych wygranych mają to do siebie, że poruszają, bo ich bohaterowie wielokrotnie dostają po tyłku. Upadają raz za razem, popełniają błędy, odbijają sobie pracę na życiu prywatnym. Słowem – ciągle z czymś się mierzą. A wtedy jednak sukces smakuje lepiej. Towarzyszy mu proces, nieraz ciekawszy niż ten krótki moment finalnego szczęścia. Dlatego kiedy Emily przekazywała Gabrielowi wiadomość, że dostanie gwiazdkę Michelin, moje emocje były porównywalne do tych przy robieniu tostów. Tym bardziej znając – znowu towarzyskie – kulisy tej decyzji.

 
Reklama

I w końcu, w tym sezonie chyba jeszcze bardziej niż w poprzednich, boleśnie uderzył mnie brak różnorodności społecznej bohaterów. Wszyscy są piękni, bogaci, i z powalającą jak na swój wiek karierą. A nawet jeżeli jeszcze nie są, to zaraz niespodziewanie osiągną wszystko, o czym sobie zamarzą, bo przecież inaczej trochę nie pasowaliby do swojego elitarnego towarzystwa, prawda? Nie mam problemu z tym, że seriale opowiadają o określonej grupie społecznej, ale jeżeli są tylko powierzchownym, ładnym obrazkiem, to z czasem staje się to po prostu nudne. Tym bardziej, że przecież niezależnie od tego, na jakiej materialnej stopie żyjemy, wszyscy z czymś się mierzymy. Bogaci, zdaniem twórców, mierzą się jednak jak widać tylko z miłosnymi wielokątami, a wszystko inne są w stanie załatwić znajomością z odpowiednim człowiekiem albo spontanicznym koktajlem w środku dnia. 

Czy będę oglądać czwarty sezon? Oczywiście. Jednak to, że netflixowy hit dostarcza mi prostej rozrywki, nie znaczy, że nie mogę spojrzeć na to odrobinę bardziej krytycznie i wciąż czerpać z tego radość, prawda? 

Fot. materiały prasowe Netflix

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE