Wyobraźcie sobie, że po rozwodzie próbujecie wyegzekwować płacenie alimentów przez zapominalskiego, byłego męża, a ostatecznie udaje Wam się namówić go, by kupił dom Wam i dzieciom. Albo że niespokrewniony z Wami przyjaciel przepisuje Wam w testamencie całą spuściznę artystyczną i zabezpiecza Was finansowo do końca życia. Brzmi jak film? Takie efekty obiecuje autorka „Wyzwolonej. Przewodnika po kobiecej mocy”.
Do książki Kasi Urbaniak na początku podeszłam sceptycznie. Z nadzieją, ale wciąż sceptycznie, bo nieraz odbijałam się od literatury poradnikowej skierowanej do kobiet, którym usiłowało się wcisnąć, jak prosto zdobyć świat. Wystarczy, że tylko o to poproszą. I oto dostaję kolejną książkę, w której czytam o magii odpowiednio sformułowanych próśb. Stopniowo jednak, kolejne przykłady i ćwiczenia napawały mnie coraz większą wiarą. Wiarą w siebie. I wydaje mi się, że dokładnie to Kasia chciała osiągnąć.
Córka artystów, ex-domina, absolwentka taoizmu, wreszcie – założycielka szkoły dla kobiet „The Academy” i mieszkanka Nowego Jorku. Kasia Urbaniak na swojej osobistej i zawodowej drodze niejednokrotnie natykała się na silnych, wpływowych mężczyzn, którzy nie wahali się iść po swoje, często po trupach. W takim środowisku bycie Grzeczną Dziewczynką nie zdawało rezultatów. Co ciekawe, persona Kobiety Niezależnej też nie zawsze okazywała się skuteczna. W związku z tym Kasia wykształciła w sobie własne mechanizmy przetrwania (chociaż raczej – dostawania w życiu dokładnie tego, co się pragnie). I tym właśnie dzieli się w swojej akademii, a teraz także i książce „Wyzwolona (…)”.
W jej pierwszej części, bardziej teoretycznej, autorka serwuje nam społeczny background tego, z czym mierzą się współczesne kobiety. Mamy więc omówioną confidence gap (której przejawem jest chociażby aplikowanie przez mężczyzn na stanowiska, na które nie spełniają wszystkich wymagań, a rezygnację w takiej samej sytuacji przez kobiety), uwarunkowania Grzecznej Dziewczynki czy porównanie wychowania dzieci w zależności od ich płci. Wszyscy dobrze wiemy, jak bardzo te wczesne lata i wzorce w postaci najbliższych osób, wpływają na to, jakimi dorosłymi się stajemy, ale takie konkretne przypomnienie zawsze się przyda. Ciekawiej jednak robi się dalej.
Druga część jest gniewna. Nie chodzi tylko o styl narracji i słownictwa zaczerpnięty z lochów dominy, ale przede wszystkim o przekaz. Kasia pisze: „Gdyby w ciągu kolejnych dwóch tysięcy lat kobiety jeździły sobie po mężczyznach, ich pragnieniach, ich prawach człowieka, nie nadrobiłybyśmy strat. Kobieta, która w mało wytworny sposób prosi o podwyżkę, większe wsparcie logistyczne albo o lepszy seks, nawet nie zaczyna przychylać tej szali na naszą korzyść”. W punkt. Autorka nie bierze jeńców (chyba, że tak potraktujemy wolontariuszy z zajęć w jej akademii). I co najważniejsze, pokazuje kobietom, jak to osiąga.
Na kolejnych stronach przerabiamy więc umiejętność nazywania swoich pragnień, przekopujemy się przez tłumienie wściekłości czy ukrywanie niewidzialnej pracy. I wraz z autorką odczuwamy coraz większą frustrację, bo ile razy wolałyśmy zagryźć zęby i zrobić coś za faceta, zamiast asertywnie go o to poprosić? Ile razy wpadałyśmy jak śliwka w kompot w stan Zamrożenia, gdy kolega z pracy rzucił niestosowny żart? I w końcu – ile razy byłyśmy złe, bo nie dostałyśmy tego, czego chcemy, ale… nawet o to nie poprosiłyśmy? Świat nie uczy nas, jak to zrobić. Za to Kasia już tak.
To właśnie moc „Wyzwolonej (…)” – jest zaskakująco konkretnym poradnikiem, dającym nam gotowe narzędzia do spełniania swoich pragnień – w pracy, w łóżku, w relacjach. I nawet jeśli wyrazista nomenklatura nie przypadnie Wam do gustu (ja też jej używałam – tam, kiedy zaczynałam rzeczowniki wielką literą), dajcie Kasi, a tym samym i sobie, szansę.