Podróżowanie nigdy nie było tak proste. Wystarczy, że otworzysz którąś z wyszukiwarek tanich lotów, a Twoim oczom ukażą się setki kierunków z cenami za samolot zaczynającymi się już od kilkudziesięciu złotych. Podobnie jest z noclegami – jak się okazuje spanie w tanim, wieloosobowym hostelu może dodać wyjazdowi kolorytu. Opcji jest ogrom, dostępność podróżowania zachwyca. Ale wraz z tym powstaje presja, by zobaczyć jak najwięcej. I oczywiście, podzielić się tym na Instagramie.
Wilki – Baśka playing in the background
Dla naszych dziadków, a nawet rodziców, podróżowanie było luksusem. Na wczasy nad Bałtykiem jechało się zapakowanym aż po sufit maluchem przez dobrych kilkanaście godzin. Teraz spontaniczny wypad na weekend do Trójmiasta na nikim nie robi już wrażenia. Trochę robi jeszcze wrażenie taka Tajlandia czy Bali, ale i one zdają się oklepane. To zasługa social mediów, w których nie ma tygodnia, by jakiś nasz znajomy nie odbywał właśnie podróży życia. Oczywiście na to, że zarabiał na nią, zostając pół roku w korpo po godzinach, już nie patrzymy. Widzimy efekt, piękne zdjęcia, popularne miejsca. Czujemy to nieprzyjemne ukłucie zazdrości, zamykamy na chwilę apkę.
W końcu nadszedł jednak ten wielki moment i dla nas – przeglądamy blogi podróżnicze, szukamy lotów, inspirujemy się Tik Tokiem. Generalnie – próbujemy znaleźć coś jeszcze choć trochę unikatowego. Jest ciężko. Przez social media ukrytych perełek prawie już nie ma. Dostępność podróżowania, ale i pokazywanie tego w Internecie sprawiły, że zabytki zmieniają się w selfie pointy z niekończącą się kolejką turystów łaknących tego idealnego ujęcia na tle zachodzącego słońca.
Kopiuj-wklej
Dla kontrastu, coraz więcej osób pragnie czegoś innego. Miejsc cichszych, wśród lokalsów, z namiastką autentyczności. Kilka lat temu jedna z platform do rezerwacji noclegów online przeprowadziła badania z których wynika, że 51% ankietowanych wybiera miejsca, w których nikt ze znajomych jeszcze nie był. Trend unikalności jest więc widocznie zauważalny. Z drugiej strony ciężko zupełnie zlekceważyć popularne, turystyczne cele, które czemuś jednak tę popularność zawdzięczają. Decydujemy się więc na podróże typu ksero, bo chcemy przepłynąć się wenecką gondolą, urządzić piknik pod Wieżą Eiffla czy przespacerować po Petrze. Bo kto tego nie chce?
Zza ekranu
Największa zmiana wywołana w podróżowaniu przez social media dotyczy jednak już przeżywania podróży. Jako autorkę bloga podróżniczego uderza mnie to już od dobrych kilka lat, ale niezależnie od tego, czy jesteśmy content designerami, czy zwykłymi użytkownikami social mediów pragnącymi zasypu lajków, wszyscy doświadczamy podróży zza ekranu telefonu. Często wpada się w ten schemat: chodzimy do miejsc, które dobrze wyglądają na zdjęciach, żeby zrobić zdjęcia. Przez to może umknąć nam to, czy ten widok w ogóle naprawdę nam się podoba. Nie wsłuchujemy się w szum morza, bo jesteśmy pochłonięci kręceniem ujęć do Tik Toka. A potem nasze wspomnienia to nie wspomnienia z tego miejsca, a wspomnienia podglądu aparatu z nowego iPhone’a.
Czy można to zrobić inaczej? Jasne. Da się tworzyć content, ale pozostawać obecnym. Można w czasie wyjazdu wyznaczyć sobie godziny czy nawet dni bez telefonu. Można po prostu zrobić zdjęcie i odłożyć go chociaż na chwilę, bez relacjonowania od razu całemu światu, gdzie akurat jesteśmy i co robimy. A z mojej perspektywy w pewnym momencie podróżowanie pod Instagram staje się męczące. Zwłaszcza, kiedy w końcu szczerze przyznamy, że bardziej nas obchodzi to, jak coś wygląda na zdjęciu, niż w rzeczywistości.
Bez drogi powrotnej
Pewną odtrutką na podróżowanie od linijki stało się dla mnie wynajdowanie miejscówek z ulubionych filmów i seriali oraz unikanie tych najbardziej instagramowych restauracji. Nie chodzę więc na gofry w kształcie penisa i bardzo rzadko ustawiam się w kolejce po zdjęcie, jakich Internet widział już tysiące. Nie oznacza to jednak, że ta presja zupełnie mnie nie dotyczy. W końcu w wielu aspektach social media zmieniły nasze życie bezpowrotnie i niewątpliwie podróżowanie jest jednym z nich.