ANYWHERE          TV           REDAKCJA

Czy nasza miłość do dram jest ślepa? Analizujemy fenomen współczesnych reality show

KAROLINA KOŁODZIEJCZYK

en-us_libs4_main_1x1_rgb_pre

Ona w koronkowej, białej sukni. On w czarnym, dopasowanym garniturze. W tle delikatnie zamglone góry, czyli romantyczna sceneria pośrodku niczego. Celebrant prosi ją o złożenie przysięgi małżeńskiej, ona oddaje pałeczkę swojemu narzeczonemu, twierdząc, że to on powinien się pierwszy wypowiedzieć. Kamera krąży pomiędzy jej a jego twarzą, z offu słyszymy dramatyczną muzykę. Powie magiczne “tak”, czy raczej się wycofa? Za dobrych kilka sekund poznamy decyzję. Albo w następnym odcinku, który oczywiście obejrzymy bez cienia zastanowienia, bo tak działają (współczesne) reality show.

Wielki Brat patrzy

Fascynacja romantycznymi i seksualnymi losami obcych nam osób nie jest niczym nowym. Do finału pierwszej edycji Big Brothera zasiadło prawie 10 milionów telewidzów. Było to rok 2001, który można określić przełomowym dla przyszłości tego typu produkcji. Okazało się, że polscy telewidzowie pokochali dramy. Po czasie jednak zaczęli śledzić je w Internecie, gdzie wydały się dużo bardziej wciągające, autentyczne i łatwo dostępne. Już nie musieli czekać tydzień na kolejny odcinek, bo internetowi celebryci dostarczali im content codziennie. Co więc sprawiło, że kiedy to piszę, Love is blind jest trzecim najchętniej oglądanym serialem na polskim Netflixie

 
Reklama

Pandemiczne odrodzenie 

Nasza miłość do telewizyjnych reality show odżyła w okolicy wybuchu pandemii, w 2020 roku. Wtedy na TVN7 zadebiutowała polska edycja Hotelu Paradise. Równolegle, w tym samym roku, Netflix wypuścił dwa nowe formaty – Love is blind i chwilę potem – Too hot to handle. Obecnie wszystkie trzy produkcje mają rzesze fanów, ich byli uczestnicy robią internetowe kariery, a my czekamy na kolejne sezony. 

Hotel Paradise i Too hot to handle to typowe przykłady tzw. bikini reality. Piękni ludzie, tropikalne widoki, wysportowane ciała – nic dziwnego, że właśnie w czasie pandemii takie produkcje trochę rozświetlały naszą domową codzienność. Może nie była to super ambitna rozrywka, ale pozwalała oderwać się od pandemicznych strachów i ograniczeń.

Reality show przejęte przez streaming

Popyt na uwspółcześnione wersje klasycznych reality show od razu wychwycił Netflix, który obecnie w ofercie ma wiele takich tytułów. W tym tegoroczna, polska świeżynka – Love never lies. Jej uczestnicy to (przeważnie skonfliktowane) pary, chcące poprawić swoją relację szczerością. A ta ma być weryfikowana przez tajemnicze urządzenie, które prawdomówność czyta (podobno) z oczu. Efektów możecie się domyślić.

Równie kontrowersyjną formułę ma zresztą show Ultimatum – kolejny format od pary odpowiedzialnej za Love is Blind – Vanessy i Nicka Lachey. W Ultimatum jedną osoba zgłasza drugą do programu, stawiają jej tytułowe ultimatum: ślub bądź rozstanie. Brzmi równie zdrowo jak idea z pierwszego hitu małżeństwa. W Love is blind uczestnicy rozmawiają ze sobą w oddzielnych kapsułach, nie widząc się aż do momentu zaręczyn. A te następują w ciągu… 10 dni od pierwszej randki w owej kapsule. Ma to oczywiście udowodnić, że miłość jest ślepa, ale jak do tej pory show udowodniło raczej, że nie jest. Przez trzy sezony tylko dwa tak sformułowane małżeństwa przetrwały. A mimo to, a może właśnie dlatego, z napięciem czekamy na kolejny odcinki, poznajemy nowe pary i razem z ich rodzinami wstrzymujemy oddech, gdy te stają już na ślubnym kobiercu.

Z lornetką u sąsiadów

Wiemy więc, że wiele reality show ma toksyczne formuły; zdajemy sobie sprawę z wyreżyserowanych scenariuszy; często wręcz z niesmakiem patrzymy na zachowania uczestników. I dalej chcemy je oglądać. To jak serial, ale z prawdziwymi ludźmi, co sprawia, że czujemy się trochę jak podglądacze. A to jest ekscytujące. W kłótnie par angażujemy się niczym w kłótnie przyjaciół, czekając z niecierpliwością, jak potoczą się ich losy. Za tym naszym, wręcz obsesyjnym, zaangażowaniem stoi dopamina, którą karmią nas reality show. 

Intensywne, ale krótkotrwałe emocje, jakie wywołują w nas dramy, są prostszą (bo natychmiastową) rozrywką dla naszego mózgu, niż kilka godzin niszowego filmu z Korei Południowej. I pewnie (między innymi) dlatego, po całym dniu w pracy włączamy raczej pierwszy odcinek nowego reality show, chcąc odstresować się przy niewielkim wkładzie intelektualnym. 

Pokolenie samotności

Innym czynnikiem, który może wpływać na popularność rozrywkowych formatów opartych głównie na randkowaniu i miłości, jest kryzys związków. Od lat mówi się, że Millenialsi (a teraz już i Zetki) to najbardziej samotne pokolenie. Spragnione miłości, ale niepotrafiące zbudować czegoś na serio, na dłużej. W te same problemy uderzał zresztą hitowy podcast Idiotki Asi Okuniewskiej, który stworzył społeczność osób zagubionych we współczesnym randkowaniu.

Nie jest więc dla nas tak zupełnie abstrakcyjną myślą pójście do programu, którego nowatorska formuła obiecuje nam zakochanie się „na ślepo” i znalezienie „tego jedynego” czy „tej jedynej” w zaledwie kilka dni. Wyobraźcie to sobie – magicznie omijacie te wszystkie męczące etapy: talking stage, non-exclusive dating, exclusive dating, a potem ups, nagły ghosting. Nie. Po prostu poznajecie kogoś i decydujecie, czy bierzecie z nim ślub. Skłamałabym pisząc, że nie brzmi to ani trochę kusząco. Za to na pewno nierealnie. I chyba właśnie dlatego tak lubimy reality show: oglądamy prawdziwych ludzi, ale z tym bezpiecznym poczuciem, że to jednak nie jest rzeczywistość. W każdym razie na pewno nie nasza. 

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE