Każdego z nas kusi życie za oceanem. Nie ma co się oszukiwać – kto nie chciałby zasmakować american dream, chociażw minimalnym stopniu. Taka wycieczka bywa jednak sporym obciążeniem finansowym. Okazuje się jednak (i co większość z nas doskonale wie), że nie trzeba zadłużać się w bankach, by takie marzenie spełnić. O jednym z takich sposobów nasza redaktorka Ula Ślusarczyk rozmawia z Marysią Pawłowską, która marketing zamieniła na opiekę nad dziećmi i za oceanem przybrała rolę Au Pair.
Ula Ślusarczyk: Skąd w ogóle taki pomysł na zostanie au pair w USA?
Marysia Pawłowska: To był cały proces. Gdybyś rok temu powiedziała mi, że wyjadę do USA jako Au Pair, to wybuchłabym śmiechem. Musiałam do tego dojrzeć. Sam proces wyjazdu za granicę chodził mi już od dłuższego czasu po głowie. Przez ostatnie cztery lata nie było to możliwe, ze względu na moje studia i pracę – studiowałam dwa kierunki i pracowałam, więc ciężko byłoby mi wyplątać się ze wszystkich zobowiązań. Studia dobiegały końca i pozostawało pytanie: co teraz? Miałam do wyboru dwie ścieżki, albo pójść na magisterkę i kontynuować pracę zawodową, albo rzucić wszystko i wyjechać. Jak widać postawiłam na drugą opcję. Nie była to łatwa decyzja, ale stwierdziłam, że prawdopodobnie jest to jedyny czas w moim życiu, kiedy mogę coś takiego zrobić.
Od razu wiedziałaś, że będą to Stany Zjednoczone?
Na początku myślałam o Włoszech, Francji lub Hiszpanii. Jednak zdałam sobie sprawę, że bez władania ich ojczystym językiem za wiele tam nie zdziałam. Dlatego stwierdziłam, że musi być to kraj anglojęzyczny – tym bardziej, że zależało mi na doskonaleniu języka. No więc w Europie miałam dwie opcje: Wielka Brytania i Malta, jednak żadna z tych opcji mnie do końca nie przekonywała. I właśnie wtedy pojawiła się myśl, że może faktycznie Stany.
Chodziło o ten amerykański sen? Doświadczenie go w jakiś sposób?
Nie ma co ukrywać, że wyjazd do USA kusi każdego. Jednak jest to spora wyprawa, wiążąca się z dużymi kosztami i formalnościami. Nie mam w Stanach żadnej rodziny czy znajomych, do których mogłabym pojechać, więc podróż „w ciemno” byłaby dosyć ryzykowna. I wtedy pojawił się pomysł zostania Au Pair. Nie był to mój wymarzony plan na wyjazd, ale uświadomiłam sobie, że albo wyjadę do Stanów jako Au Pair, albo o tej destynacji mogę zapomnieć.
No właśnie, a przecież pracowałaś wcześniej, m.in. w radiu. Opowiedz mi trochę o tym, jak się zapatrywałaś na taką zmianę pracy? Jak się w niej odnajdujesz?
Ten fakt przeżywałam i przeżywam do tej pory najmocniej. Jestem typem pracoholika, który zawsze chce osiągać jak najwięcej. Wizja tego, że miałabym zostawić pracę w mediach, w marketingu i wyjechać na rok, żeby zajmować się dzieckiem była dla mnie twardym orzechem do zgryzienia. Wydawało mi się, że robię krok wstecz i nie byłam pewna, czy jestem na to gotowa. Lecz z czasem uświadomiłam sobie, że nie jest to krok wstecz, tylko w bok – zdobędę inne kompetencje, a przy tym zobaczę trochę świata. Coś za coś.
Były jakieś obawy?
Oczywiście, obaw było sporo. W szczególności martwiłam się tym na jakie dzieci trafię o czy odnajdę się w pracy na pełny etat. Doświadczenie w pracy z dziećmi mam, jestem logopedą, jednak cała moja dotychczasowa interakcja z dziećmi była krótkoterminowa, a w przypadku tego programu w grę wchodzi rok. Póki co jest naprawdę dobrze – trafiłam na 2-letnią dziewczynkę, z którą się polubiłyśmy, więc mam nadzieję, że kolejne miesiące będą równie udane. Mojej pracy zawodowej mi brakuje, ale… spokojnie, wracam do gry za rok!
Chyba wszystkich ciekawi cały proces. Jak przebiegały formalności? Na pewno było ich mnóstwo…
A więc wszem i wobec przyznaję, formalności było mnóstwo! Warto podkreślić, że cały proces aplikacyjny i dopięcie wyjazdu trwa kilka miesięcy, więc trzeba się tutaj uzbroić w cierpliwość. Na początku dostajemy folder plików do skompletowania: musimy dostarczyć wypełnione formularze, skany poszczególnych dokumentów, wyrobić międzynarodowe prawo jazdy, przesłać zdjęcia, nagrać „wizytówkę” w formie wideo, a także napisać list do rodziny goszczącej. Jest tego dużo, ale warto się do tego przyłożyć, bo na tej podstawie tworzony jest nasz profil – im atrakcyjniejszy, tym lepiej. Wtedy zainteresowanych rodzin jest więcej i po prostu mamy w czym wybierać. Mnie ten etap zajął dwa miesiące. Kolejnym krokiem było poszukiwanie rodziny goszczącej i tu należy zakładać kolejne tygodnie, jeśli nie miesiące. Zaczyna się wymienianie wiadomości i wideo rozmowy do momentu, gdy nie poczujemy, że to jest to, że chcemy spędzić ze sobą kolejny rok. I wtedy zaczynają się… tak, kolejne formalności, kluczowe dla wyjazdu. Termin wyjazdu ustala się z rodziną goszczącą, jednak na ostatnie kwestie formalne trzeba poświęcić od 4 do 6 tygodni.
Jeżeli ktoś myśli, że wyjazd do Stanów w taki sposób jest prosty to daję znać, że wcale tak nie jest. Cała organizacja zajęła mi 4,5 miesiąca, a i tak udało mi się to ogarnąć dosyć szybko, w porównaniu do innych Au Pair.
Ich nadmiar raczej Cię motywował czy zniechęcał?
Mówiąc szczerze, formalności były przytłaczające – kto lubi papierkową robotę? Jednak dla mnie nie były one najgorsze. Najgorszy był czas. Cały proces aplikacyjny to jedno wielkie czekanie, najpierw czekamy na kwestie formalne, później na właściwą rodzinę, a następnie na sam wyjazd. I jest to czas, w którym nie wiemy na czym stoimy i dokąd zmierzamy. Możemy jedynie snuć w głowie różne scenariusze, a jak wiadomo overthinking nie jest niczym dobrym. Tutaj po prostu trzeba mieć dużo cierpliwości.
Jaka była twoją największa obawa przed wyjazdem do USA? Że nie dogadasz się z rodziną, czy np. że nie dasz rady językowo? A może towarzyszył ci tylko taki pozytywny stres?
Muszę przyznać, że przed wyjazdem miałam bardzo skrajne emocje. Z jednej strony bardzo się cieszyłam, a z drugiej byłam bardzo zestresowana i w głowie miałam milion myśli „a co jeśli?”. Bałam się, że nie polubimy się z rodziną – w takim przypadku życie pod wspólnym dachem mogłoby być bardzo kłopotliwe dla obu stron. Kwestia komunikacji też wywoływała stres, bo nie ma co ukrywać, że angielski tu na miejscu różni się od tego, którego uczymy się w szkole/na studiach – dochodzi akcent, slang, zmienia się szybkość mówienia. Do tego zastanawiałam się, czy poradzę sobie na amerykańskich drogach jako kierowca, a także czy dam radę finansowo. Wynagrodzenie w trakcie programu jest z góry ustalone (wynosi ono zazwyczaj 200 dolarów tygodniowo), a wiza którą otrzymujemy, nie pozwala na podejmowanie się dodatkowej pracy tu na miejscu.
A był taki pozytywny stres? Przeważał nad obawami?
Jak to mówią – jak skakać to na głęboką wodę, a w tym przypadku nawet za. Obaw było sporo, ale wizja tego, co mogę na tym wyjeździe zyskać przeważyła. Wiedziałam, że lepiej spróbować i żeby miało nie wyjść, niż nie spróbować, żałując do końca życia, zastanawiać się co by było i żałować. Gdyby wyjazd okazał się złym pomysłem, zawsze mogę kupić bilet powrotny. Natomiast jeśli wszystko poszłoby dobrze to następny rok spędzę w amerykańskiej rzeczywistości i zobaczę miejsca, których pewnie w innym przypadku bym nie zobaczyła, przynajmniej nie w wieku 23 lat. Moim zdaniem jest to gra warta świeczki.
Co Cię urzekło w USA? Bardziej był to sam amerykański klimat, ludzie, a może kultura?
Przede wszystkim ludzie! Zaczynając od mojej rodziny goszczącej, która robi wszystko, bym czuła się tutaj jak w domu, a kończąc na obcych ludziach spotkanych na ulicy. Tutaj naprawdę wszyscy się uśmiechają, zagadują i są dla siebie mili. Nawet przy prostych czynnościach, jak robienie zakupów w sklepie czy składanie zamówienia w restauracji. Zawsze nawiązuje się small talk.Nie ma co ukrywać, że robi to wrażenie – tym bardziej, jak porównamy to do polskiej codzienności, gdzie nawet odpowiedzi na „dzień dobry” często brak. Poza tym sam amerykański klimat jest wspaniały. Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu tutaj nie mogłam uwierzyć w to, że dzieje się to na prawdę. Rzeczywistość, którą znałam jedynie z filmów jest na wyciągnięcie ręki. I w tym przypadku mogę ją poznać w pełnym wymiarze.
Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć powodzenia w tej amerykańskiej rzeczywistości. Bardzo dziękuję za wywiad i czas, jaki nam poświęciłaś!
Zrobię co w mojej mocy, żeby ten rok jak najbardziej wykorzystać, a co z tego wyjdzie… dam znać za rok!