Latem seriali oglądamy mniej, więc i streamingi nie wypuszczają wtedy premiery za premierą. Stawiają zamiast tego na potencjalne, pojedyncze perełki, które mają szanse (choć na chwilę) oderwać nas od grilli, plenerków i wyjazdów. Nie inaczej było w czerwcu, kiedy to zaplanowano kilka głośnych nowości, ale też powrót do już sprawdzonych form (jak na przykład Black Mirror). Tylko… czy to było naprawdę konieczne? Zamiast czerwcowych zachwytów, dostaliśmy czerwcowe rozczarowania. Przeczytajcie, czego lepiej unikać.
Uwaga: tekst zawiera spoilery.
Idol
(po 5 odcinkach)
O „Idolu” mówiło się dużo. Uwagę przyciągały głośne nazwiska (Abel Tesfaye, czyli The Weekend, Lily-Rose Depp czy Sam Levinson), ale też atmosfera panująca na planie. Wiedzieliśmy, że serial zostanie zrobiony z rozmachem, z nutką teledyskowego stylu The Weekend, ale im bliżej premiery, tym bardziej niepokojące informacje dostawaliśmy. W kwietniu 2022 roku z produkcji odeszła główna reżyserka Amy Seimetz, która podobno nadała serialowi zbyt kobiecej perspektywy, co nie spodobało się Abelowi. Wizji muzyka nie została jednak doceniona tak, jak liczył. Chociaż oglądalność nie zawiodła, to „Idol”jest obecnie najgorzej ocenianą produkcją HBO i, już w trakcie emisji sezonu, został skrócony o jeden odcinek.
Finalnie więc zobaczyliśmy pięć epizodów, które celowo tak nazywam. Fabularnie naprawdę niewiele się tam dzieje i ciężko mówić o spójnej historii, w której bohaterowie mają jakąś głębię, a scenariusz nie przypomina pociętej fantazji napalonego nastolatka. Pierwotnie „Idol” miał szokować kulisami branży rozrywkowej, jej seksualizacją, wszechobecnym uprzedmiotowianiem. Ostatecznie szokuje nudą. Sceny są maksymalnie przeciągnięte, aspirując do momentami teledyskowego klimatu „Euforii”. Tak, tam też były imprezy, dużo seksu i narkotyki, ale jednak czułam, że twórcy po coś opowiadają mi tę historię, a za bohaterami stoją złożone motywacje. Natomiast w „Idolu”dostajemy toksycznego, przemocowego Tedrosa, uległą mu do granic możliwości Jocelyn i… właściwie to tyle. Przez kolejnych pięć odcinków oglądamy festiwal dziwnego seksu, brutalności i manipulacji. Jakkolwiek producenci nie będą tłumaczyć tego natłoku przemocy (w każdej jej formie), tak ostatecznie ciężko zrozumieć, po co to wszystko. Satyrę też trzeba umieć opowiedzieć, a granica pomiędzy kampem a zwykłym kiczem jest cienka.
Warszawianka
(po 2 odcinkach)
Trafiam ostatnio na sporo polskich produkcji, które wydają się znacznie spóźnione. Jedną z nich jest właśnie „Warszawianka”, za której scenariusz odpowiada Jakub Żulczyk, a w rolę głównego bohatera, Czułego, wcielił się Borys Szyc. Od razu zaznaczę, że książki Żulczyka uwielbiam, a na ekranizację Informacji zwrotnej wyczekuję z niecierpliwością. Ale w Warszawiance nie znalazłam nic oryginalnego.
Oto czterdziestoletni Piotruś Pan snuje się po stolicy, zaliczając kolejne bary i zapatrzone w niego kobiety. Jest oczywiście przy tym pogubionym ojcem, pogubionym pisarzem i pogubionym uzależnionym. I gdyby twórcy zaserwowaliby mi to w jakiejś świeższej formie, może bym i kupiła postać Czułego. Tu jednak mam ciągle wrażenie, że takich bohaterów widziałam już wielu. Nie trzeba nawet sięgać do „Californication” (chociaż podobieństwo fabularne rzuca się w oczy). Chociażby „Pokolenie Ikea” operuje podobnym motywem starzejącego się playboya i jest filmem koszmarnie przeterminowanym, a do tego stereotypowym tak bardzo, że aż szkodliwym. W „Warszawiance” nie jest tak źle, ale po nazwisku Żulczyka spodziewałam się jednak więcej.
Bo przy tym wszystkim mam też duży zgrzyt scenariuszowy – nie przekonują mnie dialogi wewnętrzne Czułego. Coś, co w książkach Żulczykowi wychodzi wybitnie, tutaj zostało zbyt spłycone, ograniczone do frazesów. Ciężko było mi polubić główną postać na tyle przez te dwa odcinki, żeby przymknąć na to oko. Z plusów jednak podobna mi się w „Warszawiance” właśnie Warszawa, bo w końcu nie wygląda jak makieta z TVN-u.
Black Mirror
(po 5 odcinkach)
Zestawienie kończę nie zupełną nowością, a powrotem po czterech latach. Black Mirror, jedna z uwielbianych przez widzów produkcji Netflixa, doczekała się szóstego sezonu. Chociaż odkąd tytuł trafił pod skrzydła streamingu, to jego jakość momentami ucierpiała. Mimo wszystko podeszłam do nowych odcinków z ekscytacją. Po pierwszym odcinku nie byłam już taką optymistką.
„Black Mirror” przyzwyczaił nas do pokazywania przyszłości w krzywym zwierciadle, opartej o technologie podsycające nasze obecne obawy. Potrafił przewidywać nadchodzące rozwiązania, odczytywać nastroje społeczne, a przy tym ciągnąć to wszystko fabularnie. Nie każdy odcinek był wybitny, ale o wielu dyskutuje się do tej pory. Czy tak też będzie w przypadku sezonu szóstego? Wątpię.
Mój największy problem z nowym „Black Mirror” to zmiana konwencji. Idziemy bardziej w stronę fantasy, a strach przed technologiami zastępujemy strachem przed człowiekiem. Oczywiście, i za technologią stoją zawsze jacyś twórcy, ale tutaj tej znanej z poprzednich sezonów pomysłowości jest zauważalnie mało. A to ona miała w tej serii największy, psychologiczny impakt.
Jedynie odcinek kosmiczny, „Beyond the see”, prezentuje nam koncepcję najbardziej w stylu poprzednich sezonów. Poza tym mamy dwa odcinki o… streamingach (do tej pory średnio rozumiem ten zamysł – to samoświadomość, autoironia, a może naigrywanie się z widza?) i dwa w klimacie fantasy. Moim faworytem jest właśnie komediowy „Demon 79”, który absolutnie nie kojarzy mi się z „Black Mirror”, ale bawi i pozostawia spore pole do interpretacji. Podobał mi się też „Loch Henry”, chociaż i tu traktuję go bardziej jako niezależny film, będący jednak ciekawym głosem w dyskusji o popularności true crime. Reszta odcinków raczej nie zostanie ze mną na dłużej, a tego od „Black Mirror” oczekuję. Dlatego chociaż to najmniejsze rozczarowanie z omawianej trójki, to miejsce na pudle dostaje.
zdjęcie początkowe: materiały prasowe HBO Max