Konta influencerów dla wielu z nas są inspiracją, motywacją, źródłem wiedzy na dany temat, ale i zdarza się, że stają się kolejną wirtualną gazetką promocyjną – tyle tam reklam, ogłoszeń, promocji i sponsoringu. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że zwykle połowa reklamowanych extra produktów to zwykle zbędny wydatek mający na celu uszczuplić nasze konta bankowe. Na szczęście odsetek świadomych konsumentów się zwiększył, co doprowadziło do powstania deinfluencingu, o którym więcej dowiecie się poniżej.
Skąd to się wzięło, co to jest i jak się przejawia?
Deinfluencing wypłynął na szerokie wody social mediów po tym, jak TikToka zdominowały hasztagi #TikTokMadeMeBuyIt, #shoppinghaul i inne. Stoi on w mocnej opozycji do szerzącego się konsumpcjonizmu, zakupów absolutnie zbędnych. Wszystko na skutek wszechobecnej, rosnącej presji społecznej nakłaniającej do ciągłego nabywania nowych produktów, których bez sztucznie napompowanego hype’u, prawdopodobnie byśmy nie kupili. I tu cały na biało wchodzi deinfluencing, który ma nas trochę stopować przy takich szalonych zakupach. Powodem nie jest tylko konsumpcjonizm, ale i ograniczony budżet, oszczędzanie czy dbanie o planetę.
Deinfluencing nie jest doskonały i nie zrewolucjonizuje nam całego rynku. Zazwyczaj deinfluencerzy mówiący „nie” jakiejś zbędnej rzeczy, mówią „tak” innemu produktowi, który ma pełnić rolę zamiennika – czasem tańszego, a czasem po prostu lepszej jakości. Pasowałoby więc tutaj stwierdzenie, że jest to zjawisko wiernie hołdujące myśli: „Stawiaj na jakość, nie na ilość”. Z tym wyjątkiem, że często ta „jakość” jest czyjaś – jakiejś firmy, marki.
Podsumowując teorię, deinfluencing zachęca do przemyślanych zakupów, stawia na jakość, a nie ilość oraz szerzy ideę świadomego nabywania wśród konsumentów. Czy jednak zdaje to egzamin?
I tak, i nie. Deinfluencing to kolejne medialne zjawisko z określonymi celami: odpowiada na aktualne potrzeby konsumentów; przyjmuje formę manifestu przeciwko nadmiernemu konsumpcjonizmowi, który zabija naszą planetę. Ale nie należy zapominać, że to wciąż odmiana influencingu.
Budżet ograniczony – nie kupować! A może taniej?
Zauważcie, że popularny na Instagramie influencer, aby wypromować dany produkt, dostaje go za darmo – do przetestowania oraz „wychwalenia” jego zalet. Mówienie o wadach nie jest raczej pożądane przy takich współpracach. Ale ważne jest to „za darmo”. Słuchawki za osiemset złotych, buty znanej marki za sześćset plus wysyłka – ich te sumy nie dotykają, za to sam design i widok takich produktów dotyka zmysłów obserwatorów, a później… portfeli.
Pokazuje to, jak dużą dozą zaufania darzymy osoby, które widzimy na ekranie telefonu, a z którymi ani razu nie zamieniliśmy słowa w rzeczywistości. Tak naprawdę nie wiemy, czy te buty są wygodne, czy może tylko modne – za to jedna, jak i druga cecha są zachwalana przez influencerów, co stanowi dla nas argument do kupienia tego produktu.
I tu pojawia się deinfluencing, który ma zniechęcić do kupienia kolejnej niepotrzebnej rzeczy lub zachęca do zastanowienia się nad jej zakupem. Popularna stała się zasada „do jednego dnia”. Polega ona na tym, że dodajesz te promowane buty do koszyka w sklepie internetowym i go opuszczasz. Następnego dnia z rozpędu usuniesz zakładkę ze sklepem online, albo wrócisz do niego i dokonasz zakupu. Będzie to jednak świadomy wybór.
Może to jednak działać w dwie strony. Skoro mamy ograniczony budżet i chcemy zaoszczędzić, deinfluencer zaproponuje nam tańszy zamiennik. Po co mamy wydawać o kilkaset złotych więcej na słuchawki z jabłuszkiem, skoro możemy mieć za mniejsze pieniądze całkiem dobry model mniej znanej marki?
Manifest przeciw nadmiernemu konsumpcjonizmu
Nie trzeba wielu badań aby stwierdzić, że kupujemy zdecydowanie za dużo. Zewsząd słyszymy o kryzysie gospodarczym i oszczędzaniu – wszystko to traci znaczenie, gdy odwiedzamy galerię handlową. Dokładnie to samo dzieje się za sprawą influencerów w mediach społecznościowych. Cateringi dietetyczne, ubrania znanych marek, luksusowe kosmetyki czy nowoczesne sprzęty elektroniczne – jeśli coś jest dla nas atrakcyjne, a co więcej, większość osób to ma, to rośnie w nas poczucie chęci posiadania tego samego.
Tak wpadamy w wir konsumpcjonizmu. Dlatego też deinfluencing stoi w opozycji do idei nadkupowania. Proponuje nam wiele opcji w zamian – puszczenie w obieg używanych rzeczy i ich kupowanie, bardziej świadome zakupy lub po prostu zakupy po taniości, czyli wybór tańszych zamienników.
Podsumujmy – co nam daje, a co zabiera deinfluencing?
Deinfluencing to wciąż siostra influencingu. Wystarczy spojrzeć na działania deinfluencerów: jeśli ktoś mówi ci „nie kupuj koszulki z zagranicznego poliestru, kupuj te ze 100% bawełny polskiej produkcji”, to czy to nie jest forma influencingu, promowania konkretnego produktu? W pewnym sensie tak i nie uciekniemy od tego, bo tak działa marketing.
Deinfluencer może nam polecić coś, bo wynika to z jakiejś jego współpracy, tak samo jak influencer będzie nas zachęcał do skorzystania z oferty zakupu czegoś wyjątkowo taniego. Dlatego granica pomiędzy jednym, a drugim czasem się zaciera. Jednak jeśli spojrzeć na deinfluencing przez pryzmat walki z nadmiernym konsumpcjonizmem, który jest prawdziwą zmorą naszych czasów, to tak, jest to jak najbardziej dobry kierunek.
Podsumowując? Kierujmy się sobą w wyborze zakupowym. Nie wszystko złoto, co się świeci, nie każdy promowany produkt na Instagramie jest priorytetem do posiadania. Są tańsze opcje, a również jest i taka mówiąca: „nie kupuj”.
Autorka: Ula Ślusarczyk