Posiadanie bądź nieposiadanie dziecka. Ta, wydawałoby się, indywidualna i bardzo intymna decyzja, stanowi bardzo często szeroko komentowany temat. I nie tylko przez naszą najbliższą rodzinę, dobrych wujków i życzliwe ciocie, ale także bliższych i dalszych znajomych. Coraz częściej również przez zupełnie obce nam osoby. Prokreacja stała się sprawą narodową, a kobiety (w przytłaczającej większości), które wybrały bezdzietność słyszą o sobie, że są egoistkami, wojującymi feministkami, wybrakowanymi babami, czy pasożytami. Ostatnio dostało się także kandydatce na prezydentkę USA, Kamali Harris. Jeden z jej przeciwników w walce o Biały Dom nazwał ją “bezdzietną kociarą”.
O emocjach jakie wywołuje w nas bezdzietność oraz o tym, dlaczego nie jest to temat na small talk przy kawie lub w biegu rozmawiamy z Edytą Brodą – autorką bloga „Bezdzietnik” i książki „Szczerze o życiu bez dzieci”.
Joanna Rembowska: To może zaczniemy standardowo, kto ci poda szklankę wody na starość? Często słyszałaś takie pytania?
Edyta Broda: Słyszałam to bardzo często, szczególnie kiedy byłam młodsza. Prowadziłam wtedy zażarte dyskusje na temat swojego wyboru z osobami, które znałam. Teraz częściej takie pytanie czytam w internecie – szczególnie, kiedy pojawia się mój tekst lub wywiad ze mną. W komentarzach zawsze ktoś musi zapytać o tę nieszczęsną szklankę wody. I raczej nie robi tego z troski o mnie. Takimi zwrotami posługują się ludzie, którzy mają problem z bezdzietnością z wyboru.
Zaczęłam od pytania chyba najbardziej popularnego, ale przecież równie często usłyszeć można „jeszcze ci się zmieni”, albo „jak trafisz na odpowiednią osobę, to na pewno będziesz chciała mieć dzieci”. Skąd w nas taka chęć wchodzenia w cudzą intymność i podważanie decyzji?
Po pierwsze – i chyba najważniejsze – prokreacja i posiadanie dzieci od zawsze przynależały do sfery publicznej. Dziś to może budzić zdumienie, ale tak to kiedyś wyglądało. Zaręczyny, narzeczeństwo, ślub, pojawianie się na świecie dzieci – to wszystko było obudowane społecznymi rytuałami i działo się na oczach wszystkich. W ten sposób powiększano majątki, gwarantowano dziedziczenie, ustanawiano hierarchie rodzinne. Formowanie się rodzin to był spektakl, który śledziło wiele par oczu, i nikt z tego nie robił problemu. Problem pojawił się wtedy, gdy kwestie związane z tworzeniem związku i rodzeniem dzieci przeszły do sfery prywatnej. Ta zmiana postępowała od dawna, ale dopiero ostatnio „nabrała mocy”. Młode pokolenie mówi wprost, że o swoich związkach i planach prokreacyjnych chce rozmawiać wyłącznie z partnerem lub partnerką. Takie stanowcze stawianie granic w tej kwestii to coś nowego w historii rodziny. Coś, do czego starsze pokolenia muszą przywyknąć. To zwykle trwa. Dlatego, choć często krytykuję wścibskie komentarze, tak po ludzku rozumiem tych, którzy nie potrafią się powstrzymać, by nie zapytać: „Kiedy dziecko?” albo przestrzec: „Jeszcze będziesz żałować”. Ludzie mówią takie rzeczy, bo tak się przyzwyczaili. Bo nie czują, że to niestosowne. Bo bezdzietność z wyboru wydaje im się czymś groźnym i nienaturalnym. Jeżeli czegoś nie rozumiemy, staramy się to zdyskredytować albo unieważnić. Dlatego osoby niedzietne z wyboru często słyszą, że jedynie pozują na zadowolonych, a w rzeczywistości są sfrustrowani…
Nieszczęśliwi?
Tak, dokładnie. To po prostu mechanizm obronny. Inna sprawa, że niektórzy faktycznie zostają rodzicami z lęku. Boją się samotności, niedołężności – tego, że coś ich ominie albo że bez dziecka stracą życiowy azymut. Dlatego atakują osoby niedzietne. I ja jestem w stanie to zrozumieć. Wolałabym jednak, by ludzie radzili sobie z takimi lękami w gabinetach psychoterapeutycznych, a nie w rozmowach z niedzietnymi czy w komentarzach pod moimi tekstami – to dałoby znacznie lepsze rezultaty.
Wspomniałaś o przemocowych komentarzach, możemy do tego wrócić? Pytający, czy też wyrażający swoją opinię zdają sobie w ogóle sprawę, że ich słowa mogą być tak odebrane? Że rzucone przy rodzinnym obiedzie od niechcenia „kiedy jakiś bąbelek?” mogą sprawić komuś przykrość?
Tak, takie pytania – nieliczące się z cudzymi uczuciami – są przemocowe. I wiele niedzietnych osób tak właśnie je odbiera. Problem polega na tym, że ci, którzy je zadają, często nie zdają sobie z tego sprawy. Mikroagresje, bo to są właśnie mikroagresje, bardzo sprytnie udają troskę, dobrą radę albo życzliwe zainteresowanie. Ale to pozory, tak naprawdę jest w nich arogancja, poczucie wyższości i lekceważenie słów oraz uczuć osoby niedzietnej. Mikroagresje mają niewinną formę i bardzo szkodliwą treść. Nie służą porozumieniu. Mają – mówiąc kolokwialnie – dokopać bezdzietnemu, wykazać jego niedojrzałość albo wpłynąć na jego życiową postawę. Są zatem formą manipulacji. I niestety na takie manipulacje jest bardzo duże przyzwolenie społeczne. Wyobraźmy sobie, że bezdzietny mówi do rodzica: „Po co ci dzieci?”, „Zobaczysz, jak dorosną, będziesz żałować” albo „Za co ty je wykształcisz?”. Czujemy niestosowność, prawda? Niestosowne jest stawianie się w roli eksperta od cudzego życia i tłumaczenie ludziom, jak bardzo nie rozumieją samych siebie. To jest śmieszne, irytujące, ale może też ranić.
Nie wiemy przecież, przez co akurat przechodzi na przykład nasza kuzynka czy koleżanka, którą tak ochoczo wypytujemy o jej życie. Może ma za sobą traumatyczne doświadczenia poronienia, może partner, z którym planowała rodzinę, okazał się przemocowy.
No właśnie. Jeżeli ktoś jest mocno osadzony w swoich wyborach życiowych, machnie na takie mikroagresje ręką. Ale jeżeli trafimy na osobę, która nie może mieć dzieci, nie ma do tego warunków albo właśnie bije się z myślami, zrobi się naprawdę nieprzyjemnie. Wejdziemy z buciorami w czyjeś życie intymne i narobimy w nim bałaganu.
Myślę o tych „życzliwych” komentarzach czy radach i popraw mnie proszę, jeśli się mylę, ale są chyba znacznie częściej kierowane do kobiet?
Rzeczywiście widzę tu podwójne standardy. To właśnie kobiety są najczęściej przepytywane z planów prokreacyjnych. To one muszą odpowiadać na te wszystkie wścibskie pytania: „A kiedy dzieci?”, „A dlaczego nie teraz?”, „Kiedy dacie nam wnuka?”. To one słyszą, że „zegar biologiczny tyka” i że za chwilę „będą żałować”. Mit instynktu macierzyńskiego, który jest na wyposażeniu każdej kobiety, wciąż trzyma się mocno. Z drugiej strony, przyjrzałam się niedawno sytuacji mężczyzn i okazało się, że oni też odczuwają presję – najczęściej ze strony rodziny i partnerek. Co ciekawe, czasami czują się niedoceniani również w sferze publicznej. W spadku po poprzednich pokoleniach dostali stereotyp spełnionego mężczyzny, który posadził drzewo, zbudował dom i spłodził syna. Posiadanie rodziny – żony i dzieci – przez wieki uchodziło za dowód męskiej zaradności i odpowiedzialności. Do dziś kandydaci na najwyższe urzędy bardzo chętnie fotografują się na tle gromadki dzieci. W dyskusjach o dzietności często też przywoływane są statystyki, które mówią, że bogaci mężczyźni mają dużo dzieci. Powiązanie bogactwa, sukcesu i wielodzietności ma oddziaływać na męskie „ego” i zachęcać do ojcostwa. To również bywa odczuwane jako presja.
Nie zmienia to faktu, że kobiety znacznie częściej niż mężczyźni postrzegane są przez pryzmat swojej funkcji prokreacyjnej. Jeden z prawicowych polityków kilka lat temu powiedział wprost, że rodzenie dzieci to „kobieca powinność”. I wciąż są chętni, by z tej powinności kobiety rozliczać. Czasami jest to ślepe zapatrzenie w przeszłość, ale częściej chyba wyraz frustracji współczesnością. Doskonale wiemy, że statystycznie kobiety lepiej sobie z nią radzą niż mężczyźni. Są lepiej wykształcone, szybciej odnalazły się w nowych rolach. Stąd pewnie u niektórych mężczyzn sentyment do tradycyjnej kobiety-matki, która ogarnia dom, wypełnia swoją macierzyńską powinność i nie zagraża męskiej pozycji. To by tłumaczyło, dlaczego najwięcej negatywnych komentarzy pod swoimi tekstami dostaję właśnie od mężczyzn. Oczywiście to pewne uproszczenie, kobiety też potrafią rozliczać inne kobiety z niedzietności, z tego, jakimi są matkami i żonami. Generalnie, żyjemy w społeczeństwie, które lubi oceniać innych.
No właśnie, a propos małżeństwa, wydaje mi się, że to właśnie mężatki częściej są adresatkami takich komentarzy. Sama piszesz na swoim blogu, że kiedy zostałaś żoną, automatycznie w opinii większości stałaś się przyszłą matką. Singielki mają w tej kwestii łatwiej?
Rzeczywiście, z największą presją mierzą się młode mężatki. Choć wszystko wokół dynamicznie się zmienia, w społeczeństwie wciąż mamy sporo „etapowców”. Według nich życie ma swoje etapy, które powinny zostać zaliczone: małżeństwo, dzieci, wnuki. Ta drabinka przez lata obowiązywała zwłaszcza kobiety, które najpierw musiały zostać żonami, odchować potomstwo, a dopiero potem ewentualnie mogły pomyśleć o własnym życiu.
W książce „Czarnobylska modlitwa” Swietłany Aleksijewicz jest taka scena: bohaterka próbuje dostać się do szpitala, gdzie leży jej napromieniowany mąż. Przedziera się do ordynatorki oddziału radioterapii i tłumaczy jej, że musi go zobaczyć. Ta zaczyna ją przepytywać: „Masz dzieci?”, „Ile?”. Ludmiła, choć nie ma jeszcze dzieci, wie, że musi przyznać się do dwójki. Jeżeli odchowała dwoje dzieci, może zrobić ze swoim życiem, co jej się podoba. Nawet zaryzykować napromieniowanie.
To oczywiście inne miejsce i inny czas, ale i u nas oczekiwanie, że kobieta zaraz po ślubie urodzi przynajmniej dwójkę dzieci, było bardzo silne. Jedna z bohaterek mojej książki – „Szczerze o życiu bez dzieci” – mówi, że gdy wkraczała w dorosłość, wszystko po kolei „zaliczała”, bo myślała, że tak trzeba. Dobra praca, mąż, mieszkanie, samochód… Do tego miało być jeszcze dziecko, ale się nie udało. I dopiero wtedy moja rozmówczyni zrozumiała, że tradycyjna rodzina to nie jest jej bajka. Przekreśliła wszystko i poszła własną drogą.
Dziś, gdy mamy bardzo niski wskaźnik urodzeń, też pojawia się pokusa, by oceniać kobiety po tym, ile mają dzieci. By sugerować, że powinny mieć więcej. W tych demograficznych dyskusjach cały czas wybrzmiewa zarzut, że kobiety się ociągają, odwlekają macierzyństwo, idą na łatwiznę, bo chcą mieć tylko jedno dziecko… I jeszcze te komentarze, że kiedyś kobiety rodziły po ośmioro i dawały sobie radę…
No tak, rodziły po ośmioro czy dziesięcioro dzieci, ale czy to był ich wybór? Wychowywały je często w ogromnej biedzie, bez dostępu do edukacji, czy opieki medycznej. Podejrzewam, że nie takiego życia oczekiwały dla siebie i dla nich, co zresztą genialnie opisuje na przykład Joanna Kuciel-Frydryszak w swojej książce „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”.
Otóż to! Kiedyś kobiety rodziły dużo dzieci, bo nie miały innego wyjścia. Dziś mają prawo same zdecydować o tym, czy chcą być matkami, kiedy i ile razy zajdą w ciążę. I z tego prawa korzystają. Mimo rozmaitych trudności, jeszcze nigdy w historii nie byłyśmy w tak dobrej sytuacji. Niektórym ludziom, mocno zapatrzonym w przeszłość, ciężko to zaakceptować, ale to ich problem. Społeczeństwo, zwłaszcza to młode, jest już w całkiem innym miejscu. Dla młodych ludzi to oczywiste, że mają prawo zarówno do świadomego rodzicielstwa, jak i bezdzietności. I te wszystkie historie z przeszłości, które tu opowiadam, brzmią dla nich pewnie jak bajki z mchu i paproci.
Chciałaś walczyć z tymi skamielinami? Dlatego założyłaś blog o bezdzietności?
Założyłam bloga przede wszystkim dlatego, że chciałam pisać. Byłam redaktorką, tworzyłam treści na zamówienie, ale nie dawało mi to satysfakcji. Chciałam pisać coś, co miałoby jakąś społeczną wartość. Zorientowałam się, że o bezdzietności nikt w Polce jeszcze nie pisze i postanowiłam wypełnić tę niszę. Znałam sporo kobiet, które dobiegały czterdziestki i wciąż jeszcze nie umiały zdecydować, czy chcą być matkami, czy nie. Pomyślałam, że przydałoby im się takie blogowe wsparcie. Jakaś bezpieczna przestrzeń, w której swobodnie mogłyby pogadać o bezdzietności – bez tych wszystkich potępień, uprzedzeń i stereotypów.
To ciekawe, że w internecie było mnóstwo stron poświęconych macierzyństwu, ojcostwu czy niepłodności, a nie było ani jednej strony o bezdzietności z wyboru. To wiele mówi o naszym podejściu do tego tematu.
Mnóstwo komentarzy zarówno na twoim blogu, jak i w mediach społecznościowych, dotyczy właśnie tego, że wcześniej nie było miejsca dla osób bezdzietnych, gdzie mogłyby poszukać wsparcia, wiedzy, ale też po postu się wygadać.
No właśnie. Taka przestrzeń do rozmowy to naprawdę cenna rzecz. Jeszcze do niedawna gdy młody człowiek zastanawiał się nad swoją „ścieżką prokreacyjną”, mógł poczytać i posłuchać jedynie o rodzicielstwie. Tę drugą stronę, nierodzicielską, okrywało milczenie. Łatwo było odnieść wrażenie, że z niedzietnością jest coś nie tak. Jest jakaś dziwna, nienormalna, nie wiadomo, czego się po niej spodziewać.
Kobiety bardziej potrzebują takich rozmów?
Myślę, że tak. Kobiety lubią ważne, życiowe sprawy przegadać, poddawane są mocniejszym naciskom i mają mniej czasu na podjęcie decyzji. Dlatego miejsca, gdzie mogą wymienić się doświadczeniami czy rozterkami związanymi z (nie)dzietnością, tętnią życiem. W niedzietność wpisanych jest również trochę wyzwań, z którymi każdy musi sobie jakoś radzić. Takim wyzwaniem jest społeczny brak zrozumienia dla bezdzietności z wyboru, presja pronatalistyczna, faworyzowanie rodzin z dziećmi. Pamiętajmy też, że niedzietność, nawet ta z wyboru, nie zawsze podyktowana jest pragnieniem. Czasami to wybór „mniejszego zła”. Są ludzie, którzy decydują się na życie bez dzieci ze względów zdrowotnych, bo mają za sobą dramatyczne dzieciństwo, bo nie poukładało im się życie osobiste. Oni też chcą o tym porozmawiać, poczytać, znaleźć krąg wsparcia.
I nie jest to samolubna decyzja, jak często próbuje się nam wmówić. Dla mnie świadoma decyzja o bezdzietności jest wyrazem odpowiedzialności.
Oczywiście! Decyzja o niedzietności to nie kwestia tego, ile drinków z palemką wypiję, ale ważenie swoich pragnień i możliwości. Zastanawianie się nad tym, co mogę dziecku dać, a czego z pewnością dać mu nie mogę; czy potrafię stworzyć mu dom; czy odnajdę się w roli rodzica; czym za to zapłacę. To nie jest egoizm, ale mądrość i odpowiedzialność. Krytycy bezdzietności z wyboru piętnują to ostrożne – a czasem hiperostrożne – podejście do rodzicielstwa i powołują się na doświadczenia przeszłych pokoleń. Ale to są nieporównywalne sytuacje. Moja mama, gdy wchodziła w dorosłość, nie zastanawiała się nad tym, czy chce mieć dzieci. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że może się nad tym zastanawiać. To było oczywiste, że będzie je miała. Dlatego dziś od wielu dojrzałych kobiet można usłyszeć, że gdyby mogły przeżyć życie jeszcze raz, prawdopodobnie nie miałyby dzieci, nie tyle, nie tak wcześnie. Ja ze względu na temat, jakim się zajmuję, bardzo często to słyszę. I wcale się temu nie dziwię. Po prostu kiedyś kwestie związane z (nie)rodzicielstwem były poza sferą decyzji. Za kobiety decydowały: biologia, tradycja i normy społeczne.
Macierzyństwo to też jest teraz decyzja, którą podejmuje się znacznie później niż kiedyś, prawda?
Zdecydowanie. Kiedyś normą było rodzenie pierwszego dziecka tuż po dwudziestce. Moja mama rodziła mnie w wieku 23 lat i już była jedną ze starszych położnic w szpitalu. Natomiast moja siostra urodziła pierwsze dziecko tuż przed czterdziestką. Weszła w to doświadczenie już jako dojrzały człowiek, z bagażem doświadczeń, z wiedzą o tym, dlaczego pragnie dzieci i jak chce je wychowywać. To oczywiście ma swoje plusy i minusy, podobnie jak rodzicielstwo w młodym wieku. I znowu – to wszystko jest kwestią decyzji. Dobrze, jeżeli podejmujemy je samodzielnie, bez presji, i mamy świadomość, z czym one się wiążą.
Ważne też, że nie musimy nikomu tłumaczyć się z naszych decyzji, a tym bardziej osobom, które pojawiają się w naszym życiu przypadkowo i na chwilę.
Oczywiście! Nie mamy obowiązku nikomu tłumaczyć się z naszego życia. I nie musimy przejmować się „eksperckimi” opiniami na temat naszych wyborów. To my jesteśmy ekspertami od swojego życia.
Edyta Broda – redaktorka, dziennikarka i blogerka. Autorka bloga „Bezdzietnik” i książki „Szczerze o życiu bez dzieci”.