ANYWHERE          TV           REDAKCJA

W pułapce wieczności – recenzujemy „Substancję”

KAROLINA KOŁODZIEJCZYK

MVZb2czgBXWnVsnNj7zupD-1200-80_Easy-Resize.com

Jesteś starzejącą się gwiazdą fitnessowego TV show i gdy szef postanawia wymienić Cię na młodszy model, z nieba nagle spada rozwiązanie: Substancja, która pomoże ci wykreować lepszą wersję siebie. Taką dawną ciebie plus. Ma to jednak swoją cenę. Wchodzisz w to?

Elisabeth Sparkle, zagrana brawurowo przez Demi Moore, weszła. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zasady z początku wydawały się proste: jeden tydzień po świecie chodzi młodsza wersja ciebie, a na jeden tydzień wracasz stara ty. Tylko kto po pewnym czasie nie chciałby sprawdzić, co się stanie, gdy zapragnie się w tym „lepszym” ciele spędzić trochę więcej czasu? Ale tak ociupinkę… Przecież to takie kuszące… Skusiło więc i Elizabeth, czego tragiczne skutki oglądamy w drugiej, mocno kampowej części filmu. 

Co właściwie chce nam powiedzieć Coralie Fargeat, reżyserka „Substancji”? Obrywa się tu wielu kultom. Kultowi młodości, kultowi piękna, kultowi ciała. Sięgnięcie po elementy body horroru wydaje się tu trafionym zabiegiem, który krwawą hiperbolą pokazuje, do czego może prowadzić społeczna presja i triumf powierzchowności. 

 
Reklama

Po seansie rozmawiałam ze znajomymi, którzy się od filmu odbili – bo trudno im było empatyzować z bogatą celebrytką z własnym zdjęciem w luksusowym apartamencie. Ale może też trudno im było empatyzować po prostu z kobietą po czterdziestce. Nic dziwnego – w kinie dalej to grupa mocna niedoreprezentowana, mimo że ciekawych ról dla starszych aktorek pojawia się coraz więcej. Tego przykładem jest właśnie „Substancja”, w której Demi Moore mogła się zmierzyć i – po części – z własnymi demonami.

Aktorsko nie ustępuje jej Margaret Qualley, która ma nosa do dobrych ról (jak na przykład ta w „Sprzątaczce”). I chociaż jej bohaterkę, Sue, ciężko polubić, to jednak zrozumieć już łatwiej. Zwłaszcza, jeżeli się jest kobietą – nieważne, czy młodą, czy starą, bo presja (młodego) wyglądu dotyka nas już prawie w każdym wieku. W „Substancji” ta prawdziwie kobieca narracja bardzo mi się podobała. Czuć było, że za filmem stoi jedna z nas. A jako że oglądałyśmy kobiety jako potulne żony przez kilkadziesiąt kinowych lat, to najwyższy czas na zmiany. Być może właśnie dlatego nie mamy tu męskich bohaterów z krwi i kości – mężczyźni w „Substancji” są raczej pewnymi archetypami, cieniami społecznej presji i przedstawicielami męskiego spojrzenia. Uważam to za dobry zabieg, bo to w końcu nie o nich jest ten film.

To, co szczególnie zachwyca, to forma. Raz na jakiś czas uwielbiam się zatracić w filmowej jeździe bez trzymanki, w odklejonym surrealizmie. Zwłaszcza, jeżeli jest on po coś. A tutaj zdecydowanie ma swoją określoną funkcję. Motyw dążenia do młodości, czy wręcz nieśmiertelności, został doprowadzony do granic absurdu, a z początkowo mocno seksualizowanych fit ciał zrobiono krwawą papkę. Było coś satysfakcjonującego (i właściwego) w oglądaniu rozrywanych czy deformowanych atutów „kobiecości”. (Trigger warning: jeżeli na widok wypadających zębów i odrywanych paznokci robi ci się niedobrze, lepiej odpuść seans).

Ten surrealizm nadał też filmowi lekkości – dyskryminacja ze względu na wiek czy wygląd to realny problem, a tutaj mimo wszystko dzięki scenie na sylwestrowym balu, kończymy seans z nieśmiałym uśmiechem satysfakcji na twarzy. 

Fot. materiały prasowe

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE