Comiesięczną walkę z okresem od pewnego czasu ułatwiają kobietom aplikacje do monitorowania i analizy cyklu miesiączkowego. Aplikacje te pojawiły się nagle i po cichu, a ich zbawienna funkcjonalność czy przydatność nie wzbudziła na rynku znacznych wątpliwości. Ale czy tak być powinno?
W dobie głośnych afer takich jak Cambridge Analytica i powtarzających się stale wycieków danych z Instagrama czy TikToka zaczynamy przecież kwestionować bezpieczeństwo wykorzystywanych przez nas cyfrowych platform. A więc dlaczego nie zadajemy także kluczowych pytań w sprawie aplikacji dotyczących tak intymnej i wrażliwej sprawy, jaką jest okres?
Do wyboru do koloru
Od 2016 roku rynek aplikacji do śledzenia cyklu menstruacyjnego ciągle rośnie. Na ten moment użytkowniczki mogą wybierać spośród tysiąca różnych aplikacji z podobnym wachlarzem funkcjonalności. Aplikacje te należą do kategorii femtech, czyli technologii przeznaczonych do zajmowania się różnymi aspektami zdrowia kobiecego. Ułatwiają one kobietom prowadzenie kalendarza śledzącego termin okresu, owulacji czy dni płodnych i niepłodnych. Ta podstawowa funkcja poszerzona jest nierzadko o możliwość rejestrowania aktywności seksualnej, przyjmowania antykoncepcji, a także innych danych wrażliwych dotyczących zdrowia i samopoczucia kobiety, takich jak temperatura ciała, nastrój czy nawet stan śluzu szyjkowego.
Podczas wprowadzania szczegółów dotyczących cyklu menstruacyjnego do aplikacji zdrowotnych – takich jak nastrój, apetyt, zmiany wagi, stan włosów i wydzieliny szyjkowej – aplikacja może oferować użytkowniczkom przydatne wskazówki i przewidywane terminy konkretnych objawów. Z jednej strony informacje te mogą pomóc kobietom lepiej zrozumieć swoje ciało i zmiany nastroju. Z drugiej, sugestie tych aplikacji nie zawsze są dokładne i mogą wprowadzać użytkowniczki w błąd, wywołując niepotrzebny niepokój i stres, przekonując, że coś jest nie tak.
Według badaczy z Uniwersytetu Columbia to właśnie aplikacje do śledzenia miesiączki zajmują czwarte miejsce pod względem popularności wśród dorosłych i drugie wśród nastoletnich kobiet w kategorii „aplikacje zdrowotne”. Z kolei dane Narodowych Instytutów Zdrowia (NIH) wskazują, że na całym świecie korzysta z nich aż 50 milionów kobiet. Nie budzi to znacznego zdziwienia, bo przecież w obecnej rzeczywistości to właśnie telefon stał się powiernikiem wszystkich naszych najważniejszych danych i informacji, począwszy od internetowej bankowości, przez służbową korespondencję mailową, aż po monitorowanie własnego zdrowia i stanu fizycznego.
Zbawienie czy zmora kobiet?
Istnieje niezliczona liczba powodów, dla których kobiety powinny być bardziej ostrożne przy wyborze aplikacji, której chcą zaufać. Decydując się na korzystanie z takich aplikacji, udostępniamy przecież nasze najbardziej wrażliwe informacje w cyfrowy eter. Raport Mozilla Firefox pokazuje, że 18 z 25 najpopularniejszych aplikacji do śledzenia miesiączki nie zabezpiecza odpowiednio danych swoich użytkowniczek. Choć aplikacje te są w teorii darmowe, to przecież ich właściciele muszą czerpać z nich jakiś zysk. Lucia Savage z Omada Health ostrzega: „Jeśli aplikacja jest darmowa – a firma zarabia na danych – to ty jesteś produktem!”. Zazwyczaj przedmiotem handlu są bowiem właśnie dane użytkowniczek.
Co więcej, w niektórych przypadkach to w zupełności legalne, gdyż niczego nieświadoma użytkowniczka sama wyraziła na to zgodę, zaznaczając niewinny zapis małym druczkiem, w którym oświadcza, że „zapoznała się z Regulaminem i/ lub Polityką Prywatności aplikacji”. Czy więc wszystkiemu winna jest kobieta? W świetle prawa – czasami może się tak okazać, ale warto wspomnieć, że aplikacje te często celowo wydłużają i komplikują treść regulaminów tak, aby stały się one nieczytelne dla zwykłego laika, co ma w efekcie poskutkować przedwczesną akceptacją i jak najszybszym rozpoczęciem użytkowania aplikacji. W najgorszych przypadkach można natrafić też na całkowity brak odpowiednich dokumentów i regulacji chroniących prywatność użytkownika.
Przykłady z życia wzięte? Yes sir! Weźmy na warsztat aplikację Glow, z której korzysta kilka milionów kobiet na całym świecie. W 2016 roku ujawniono, że umożliwiając użytkowniczkom łączenie swojego konta z kontem partnera, aplikacja nie zabezpieczyła danych swoich użytkowniczek. Każda osoba, która podała e-mail osoby, z której kontem Glow chciałaby się połączyć, otrzymywała automatyczny dostęp do jej prywatnych danych, którego owa użytkowniczka nie musiała nawet zaakceptować. W ten sposób wielu stalkerów lub internetowych „creepów” uzyskiwało pełną gamę danych nieznajomych kobiet – od powiadomień o owulacji, po czas spędzony w saunie czy proces starań o dziecko.
Gdy menstruacja staje się sprawą publiczną
W krajach o restrykcyjnej polityce antykoncepcyjnej lub aborcyjnej, kobiety powinny jeszcze ostrożniej podchodzić do tematu. Według raportu Mozilla Firefox wiele aplikacji do śledzenia cyklu miesiączkowego prawdopodobnie współpracuje z organami ścigania. Dane śledzone i udostępniane przez aplikacje mogą dotyczyć nie tylko długości cyklu menstruacyjnego, jego daty rozpoczęcia, aktywności seksualnej lub ciąży, ale także adresu e-mail, adresu pocztowego, deklarowanej płci, unikalnego identyfikatora urządzenia i adresów IP. Dane te mogą więc na przykład wyraźnie wskazywać, że kobieta przygotowuje się do aborcji, co może sprowadzić na nią konsekwencje prawne. Niedawne badanie opisane w „The Guardian” ujawniło, że wiele kobiet w USA usuwa swoje aplikacje do śledzenia miesiączki, ponieważ obawiają się, że informacje gromadzone przez te aplikacje mogą zostać wykorzystane przeciwko nim w miejscach, w których aborcja jest nielegalna. Obawy te wzrosły po ważnej decyzji sądu, która zmieniła prawa aborcyjne w całym kraju. Na przykład aplikacja Femm, mająca blisko pół miliona użytkowniczek, według dochodzenia „The Guardian”, okazała się być w dużym procencie tajnie, prywatnie dofinansowywana przez antyaborcyjne, antyhomoseksualne lub inne skrajnie konserwatywne firmy aktywistyczne, które mogą zbierać dane kobiet w wątpliwych celach.
Pozornie zabezpieczone
Aplikacje do monitorowania okresu często stosują zwodniczą taktykę – zwykle nie proszą o podanie adresu e-mail, zapewniając fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Aplikacje te mają jednak dostęp do adresu e-mail podanym w miejscu ściągnięcia aplikacji (np. App Store czy Google Play), co pozwala na łączenie użytkownika bezpośrednio z danymi wprowadzanymi przez niego w aplikacji. Dobrym przykładem aplikacji, która wykorzystywała taką strategię jest MyCalendar – chińska aplikacja, która przez długi czas była jedną z pierwszych propozycji pojawiających się w wyszukiwaniach, pobraną ponad 50 milionów razy w sklepie Google Play.
Wieści te nie są zbyt kolorowe, a przecież potrzeba użytkowania tego typu aplikacji jest niezaprzeczalna. Jak więc zachować bezpieczeństwo, jednocześnie nie pozbawiając się tego życiowego ułatwienia? Świetnym pierwszym krokiem jest już uświadomienie sobie tych zagrożeń. Zaraz za tym powinno iść szybkie sprawdzenie regulaminu dotyczącego aplikacji, z której korzystacie. Jeśli cokolwiek wydaje się zbyt skomplikowane, niejasne lub budzi obawy, to znak, że należy poszukać dobrego zamiennika. Istnieje wiele rankingów, które oceniają dostępne aplikacje pod kątem bezpieczeństwa danych użytkowniczek, więc warto z nich skorzystać i zadbać o swój okres także w świecie cyfrowym.
Autorka: Aleksandra Jaworska
Źródła: